I już po kilku dniach to był nasz ojciec zmuszony iść pomieszkania szukać i udał się w te strony przez Rusocin ku małemu miasteczku Książ i znajd pomieszkanie na Budziszewskich Olendrach. Już przed wieczorem to ja już zem ojca wyględował i zem mu naprzeciwko posed ku Rusocinowi i go do domu przyprowadził. I kiedy przysed do domu i matce powiedział, najon to pomieszkanie na Budziszewskich Olendrach, to już nasza matka zaraz zaczyna płakać i mówiła: Już cie pewnie złe tam zaprowadziło na te złodziejskie Oleandry, tam jeno same złodzieje i czarownice mieszkają, chociaż pod gołym niebem będę musiała mieszkać, ale tam w te strony nie powędruje. I ojciec jej mówi, ze pierdoli ladaco, ale matka to sobie nie dała nic powiedzieć i juz sie go pytała czy dał zadatek, a on mówi ze nie. – To im zaraz pójdzies odpowiedzieć, albo im sie pocztówke pośle. – I tak sie daleko ujednali, ze tam na te Olendry nie będziemy już wydrować.A na drugi dzień to mój ojciec posed komornego szukać w inny stronie i też ja z nim posed aż do Dolska, a ojciec mnie zostawił u moi ciotki w Dolsku, a sam sed ku Gostyniowi pomieszkania szukać, a ja sie bawił tak długo u ciotki. I już długo nie trwało to mój ojciec przysed na powrót i mówił, ze znajd już pomieszkanie zaraz za królewskim lasem w Tworzymirkach i już my sie od ciotki wnet zabrali i sie też z ojcem udali ku domowi. (…) I po drodze to zem sie też ojca wypytował i niejedno też chciałem wiedzieć, a osobliwie, ten gostyński klasztor było widać z Nowca, to mi musiał ojciec o nim opowiadać. I gdy my do dom przysli, to już ojciec matce opowiadał, że znajd to pomieszkanie w Tworzymirkach zaraz to pierwsza izba od Dolska. I to matke cieszyło, ze znowu koło swoich rodzinnych stron będzie mieszkać (…).
I już nadesła ta święta Wielkanoc to my też uszykowali święconke i my sie poschodzili przed zamek Jaśnie Wielmożnego Pana i tam my oczekiwali tego księdza skorno przyjedzie i nam te święconke poświęci. I ja zem też tam z matką posed przed ten zamek, bo sam zem się bojał tam iść, bo ten pan to też tam zawdy z batem chodził i też bił wielkich i małych, a tych co ich rodzice u niego pracowali i ich synki albo córki posły trawy dla królików urwać gdziekolwiek na pana rowy i sie dali złapać, to ich pan wzion do swy kancelarji i tak ich zbiuł, że już mieli na zawdy pamiętać. To my się wszyscy bali tego Jaśnie Pana Wielmożnego, jak djabeł święconej wody (…). I już po świętach wielkanocnych to my sie zaczeni wybierać na te naszą wędrówkę do tych Tworzymirek. I już ojciec to zaczon to drzewo do kupy wiązać, słome i siano i zbił też pudła do kozy, prosięcia, kur i królików, matka to wiechciem te stołki i ławke poszorowała (…) i tak my sie wybierali. I już na trzeci dzień to już z tych Tworzymirek po nas te zamówione furmanki przyjechały, były to male gospodarze, jeden się nazywał Pahura, a drugi to Stachowiak i już to nas zdziwiło, ze oni tak rychło sie tam wstawili. I to pokładli te nasze harabody na wozy, potem matka u sąsiadki uszykowała śniadanie i zawołała do izby tych gospodarzy, aby śniadanie zjedli. (…) I moja matka wziena święcony wody i przezegnała, potem mnie i mojego brata ze sobą na wóz wziena. Niedługo to jej sie płacz zebrał i te furmanki ruszyły z miejsca. I tak zem opuścił swoją wioske rodzinnom Nowiec …
A gdy my już byli za wioskom niedaleko Boży Męki, to już matka mówiła: Jezus, Marja, nie będemy mieć szczęścia, bo nam zając przeleciał przez drogę, a te fornole, to się śmiały i mówiły: Nie było mu to soli na ogon nasypać. I już my wyjechali za Mały Trombinek, to od wozu koło odpadło i ten wóz byłby się przez licha wywrócił i już się to nieszczęście nam wydarzyło. I ja zem sie cofnął i posed szukać tej tromby i tego kosturka. I my te rzeczy musieli poskładać i od nowa na wóz pokłaść. I te trombe i kosturek zem znalazł. I gdy my to wszystko pokładli na wóz, to my te naszą podróż dali podjeni aż do miasta Dolska i tam my staneli na rynku. Ci gospodarze to z ojcem wleźli do gościńca, wypili po pare kieliszków wódki i zapalili po cygarze i potem naglądnęli ten wóz (…). I kiedy my to miasto opuścili, to już my jechali koło wielkiego jeziora i zaraz za tem jeziorem to stał tam kościół świętego Wawrzyńca. To nam nasza matka opowiadała, że on sie tam ukazał i go zanieśli do Fary, to on used i potem mu zbudowali kościół na ty górze, bo on nie chciał być w kościele parafialnym. I też nam matka pokazywała, że na ty wodzie jeziorny to jest te droge widać, którą święty Wawrzyniec uchodził i zeli będemy zdrowi, to pójdźmy na odpust świętego Wawrzyńca … I zaraz niedaleko od tego kościółka to jest wielki las królewski, dawni należał do miasta, ale późni to go rząd niemiecki odebrał i jest teraz las króla niemieckiego. I zaś dali my jechali natrafili smętarz żydowski i to tam też matka powiadała, ze tu koło cmentarza to kusi, to jak kiedy tutaj sami pójdemy to sie mamy przeżegnać, aby złe od nas żadnego przystępu nie miało, bo tutaj już sie wiele ludzi wystraszyło. I zaś dali zem sie pytał co tam za wieś jest, to mi moja matka odpowiedziała, ze to są Księginki, a ta druga wieś to jest Małachowo, w którem ja na nogi wyrosła, a ta woda co ją tam widać to jest Małachowskie Kosęko i tam wcale dna w niem nie ma i tam już sie dość bydła w niem natopiło, a ten zamek co go tam widać, to sie nalezy Jaśnie Wielmożnemu Panu Budziszewskiemu, i ten folwark, co go tu widzicie, też mu sie nalezy i sie nazywa Gaj. I skorno my wyjechali na górkę to znowu było widać klasztor gostyński, a ja mówie do matki, ze ten klasztor tak daleko sie widzi, jak z Nowca, a matka to mówi, że już tak daleko nie jest. I już my znowu wode natrafili, była to torfiarnia, tam wykręcali maszynami torf.
I już my widzieli te wioske, co my do ni wędrowali, i ta pierwsza chatka to było nasze pomieszkanie. I już tymczasem my przez mostek przejechali, i już zaraz za mostkiem ta nasza chatka stała. I już ta właścicielka ty chatki nam te chate otwarła i my posli najprzód ją oglądnąć. I tam była wielka sień, pół sieni to było do mieszkania, a drugie pół sieni to było przegrodzone dla kozy i prosięcia za chlew. I ta izba też była niska, na środku tej izby to stał słupek, aby sie ta izba nie zarwała, bo ta główna balka była załamana, jedno okno to było o czterech małych szybach, a to drugie to jeno była jedna szybka w ścianie wyprawiona i oblepiona w glinie i zadnych ramków drzewnianych nie miało, też była tam angielka do gotowania z gliny ulepiona i też kominek tak jak w Nowcu. Jednem słowem bym móg mówić, ze to była jaskinia.
I potem my zaczyni sie do tego pomieszkania wnosić. Najprzód matka poszukała siekiery i położyła na progu i przez nią te koze przeprowadziła i potem prosie, bo to było na to ze nam ich nikt nie miał oczarować. Potem matka pokropiła święconą wodą te izbe i my zaczynali te nasze rzeczy wnosić. Podłogi to tam my też nie mieli tak jak w Nowcu, jeno glina była. I te cięższe rzeczy to Stachowiak i Kubera ojcu pomogli pownosić i doradzali jak najlepi te nasze harabudy ustawić. I gdy te rzeczy my poznosili to ojciec tym za to przewiezienie chciał zapłacić, ale tego oni nie żądali jeno chcieli odrobku we zniwa i też sie na to mój ojciec z nimi ugodził. I kiedy my te wszystkie rzeczy pownosili , to już sie zrobiło ciemno i potem my zjedli kolacyją i zmówili pacierz i poszli do spania. I na drugi dzień to zem też ojcu pomagał co zem jeno móg. I tam my też mieli ładny ogródek owocowy, ten płot to był z jałowca i ze cierznia. I koło ty chatki to była też mała szopa do drzewa wybudowana, co my tam to drzewo pownosili. I wychodków to tam by na cały wiosce nie znajd, jeno my chodzili na gnój siadać. Było to w roku 1891 na spozimku …
Nowe życie my zaczyni w ty wiosce, która się nazywała Tworzymirki. Już po mego ojca przysed ten torfiarz, Siemowski sie on nazywał, u niego pracowało sześciu chłopów i kilka dziewczynów. Tam sie mój ojciec z nimi zgodził i zaczon tam pracować i też wyrzynał ten torf. I jazem mu obiad zaniós i podwieczorek i śniadanie, bo on tam miał prace bardzo ciężką. To też od naszego domu to było kwadrans do idzenia. A ta torfiarnia to sie też nazywała Małachowskie błota…
A już w drugim tygodniu kwietnia w roku 1891 to zem zaczon chodzić do szkoły do sąsiecki wsi kościelny z nazwiskiem Kunowo i po raz pierwszy to mnie moja matka do szkoły zaprowadziła. I tam my mieli dwóch nauczycieli, jeden to był Polak z nazwiskiem Ittner [właściwie Eitner], a drugi Niemiec z nazwiskiem Sauer. I my tam mieli cztery oddziały: czwarty, trzeci, drugi i pierwszy. I ten czwarty i drugi to miał pan Sauer, a te drugie dwa pan Ittner. I my zaczyni do pana Sauera chodzić, a pan Ittner to nas co drugi dzień jedne godzine uczył religii i katechizmu, a pan Sauer nas uczył pisać, czytać, rachować, jak się król nazywał, jak wygląda, ile ma dzieci i tak dali. Ale ja zem sie też bardzo licho uczył. Gdy zem przysed do domu, to zez zaraz ojcu obiad musiał zanieść i gdy zem przysed nazad, to zem musiał koze paść po rowkach i też ją na powrozie trzymać, zeby nikomu szkody nie zrobiła.
I już około początku maja to nam też przywędrowała mała siostra, który my dali na imie Maryja. Jej krzestny był Karczyński i Kosowska. Ten Karczyński to miał swoją własność, a ta jej krzesna, to jeno małom chatkę i może około pół morgi ziemi, i to była własność jej matki, którom za pielęgnowanie jednego obywatela ty wioski otrzymała i ona to już była stara. A ta krzesna moi siostry to musiała dzień po dzień iść do pracy. I miała ona też jednego synka, który był tak wielki jak ja, ale ojciec jego pojechał sobie na obczyzne i już więcy do nich nie powrócił. A ta jej stara matka to umiała choroby zazegnać i gdy sie dziecko przegibło i miare zgubiło, to je umiała nacięgnąć i nawet łuszczki w oku umiała zazegnać, i tym sposobem swój powszechny chleb zapracowali. Była to też tak biedna rodzina, jak i my.
I już się ta praca ojcu ukończyła, to ojciec sie zabrał i pojechał nazad do Brandenburga koło Berlina na cegielniom Oppenheima. I pierwsze czasy to o nas pamiętał, a czem dłuży tam na ty cegielni mieszkał, to już więcej o nas zapomniał i nam sie nie pokazywał przez dwa lata. I ten pierwszy rokto nam tedy owedy cokolwiek przysłał, a już w drugim roku to bardzo licho. Kiedy już wtorek nadesed to już my izbe piaskiem wysypali i stół nakryli i czekali my na tego listowego, ale po większej części napodaremno. I gdy do nas listowy przysed, to nie miał kto podpisać, to nasze nazwisko napisał i mówił, ze teraz nam tych pieniędzy tak długo nie przyniesie, aż ja sie naucze swoje nazwisko napisać. I ja zem też dość strachu dostał, to zem tak na to nazwisko sie przyglądał i tak zem jedne głoske za drugom sie ćwiczył, ze już przez kilka tygodni to zem umiał to nasze nazwisko napisać. I już zem był zaprzęgany do pracy, musiałem koze paść, w połednie po trawe dla kozy iść, aby tyle ususzyć, że będzie miała na zime dosyć. I moja matka to była zmuszona dzień za dniem do Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego do pracy chodzić, był to ten dwór, który sie należał dziedzicowi panu Stablewskiemu, bratu arcybiskupa poznańskiego, który był majorem w armii niemieckiej.
I po kilku tygodniach to zem już to nazwisko umiał jakkolwiek napisać. I nadsed wtorek, to zem już sie matki zapytał, czy mam iść sie pana listowego zapytać, zeli ma dla nas pieniędze to moze nam przynieść, bo już ja umiem nazwisko podpisać, a on mówił, ze mam najprzód do ojca list napisać, żeby nam pieniędzy przysłał. I to zem też matce powiedział, i tak jeden tydzień za drugim my na pana listowego wyglądali. Ja zem chodził do szkoły, ten młodszy brat to musiał na te maluśkom siostre zauwaząć, gdy matka do pracy poszła. I też dla ty mały siostry to matka ugotowała gęsty poczki z mąki i troche cukru włozyła do niej i tego my nakładli do płata, to my ten nazwany węzełek dali ty mały do gęby, aby cięgła. I my też mieli tam takom samorobnom kolibie, to my te naszą siostre w ni kolebali, aby była spokojna i nie robiła hałasu i to już mój młodszy brat musiał robić, bo jazem miał inne zatrudnienie. I gdy ta siostra jeden ten węzełek wycięgła, to my znowu jej nakładali ty poczki do płata i nitkom zawiązali i znowu musiała dali cięgnąć. I my też tak zawdy naszykowali, ze gdy miała matka przyść od pracy, to już były ziemniaki ugotowane, co my mogli zaraz jeść i tak samo na obiad i kolacyję to my jeno ziemniaki jedli, bo to było najtani, a jednym śledziem to my sie troje dzielili, a smarowanego chleba to zem nie znał, już zem sie suchym kontentował. I tak my te bide gnietli rok po roku. A gdy matka poszła na jarmark i kupiła prosie, to je przyniesła na plecach w miechu, a gdy cokolwiek podrosło to my je sprzedali, aby my mogli też na zime mieć każdy na pare butów i na jakie ubranie. I tak ja już zem też sam posed do Dolska do kramu pokupić, to zem zawdy kupił jeden font okrasy, jeden font mąki pszeniczny dla ty mały na poczke, jeden font cukru i za trojaka oleju siemiennego, co my mieli na piątek i na sobote do okroszynia. To były nasze wydatki w Dolsku. A soli to zem przyniós z Kunowa. I tak zem te biede gonił dzień za dniem. I do kościoła to zem nie chodził, bo z tych ubraniów co mi je ojciec kupił to zem wyrós, a na inne to nie miała matka pieniędzy, aby mi je mogła kupić. To matka wziena różaniec do ręki i my Boga prosili, aby nam dopomóg. I też jednego razu to przyjechał Kustos tam z ty cegielni i przyniós pozdrowienia od naszego ojca, i też mówił do matki, ze sie tak rozpiuł, ze jeno ty gorzoły patrzy, ze matka ma patrzeć, ze go lepi do domu ścięgnie i to my już wnet zaufanie zgubili do naszego ojca, tak ze już my sie na niego nie spodziewali.
I razu jednego to zem sed po trawe w połednie i tam jachali handlarze z prosiętami i oni też jedno prosie zgubili, ja zem za nimi też wołał, ale oni sie nie oględali, bo już odjachali. I ja to zem to prosie przygnał do naszego podwórka i połozył siekiere na progu i musiało prześć przez te siekiere. I tak my sie dorobili do drugiego prosięcia. I kilka dni to my mieli strach, ze te handlarze po nie jesce przyjadom, ale po nie nie przyjechali. I my to szczęście mieli, ze nam ładnie urosło i sie ładnie upasło.
I tez razu jednego to mnie też chłopcy zaczeny trapić, ze ja suchy chleb biere do szkoły, a ja zem jem mówił ze mój suchy to też jest tak dobry, jak wasz smarowany i to mnie więcy nie trapili. Z naszy wioski [Tworzymirki] to ja i Andrzyj Kosowski to my suchy chleb jeno jadali, ale z naszych równików to nas nikt nie poradził wybić. I my tez w doma bardzo licho zyli, na chleb to matka w żarnach namołła i grubego chleba napiekła i też z ty gruby mąki polewki nagotowała. Ten font okrasy to nam musiał na cały tydzień wystarczyć. I gdy matka te pare skwierczków usmarzyła, to wsypała soli i dolała wody, aby my mieli w czem te ziemniaki maczać. I kawy to my nie pili, bo przez cukru to nie smakowała, a ten jeden font cukru to musiał wystarczyć dla ty mały siostry. I tam w ty wiosce to też nas tak nie nazywali dziadoską wychowlęgom, jak w Nowcu. Tam w ty wiosce to nas dwie famielje mieszkały, co własności nie miały. Ci co u Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego pracowali i te mali gospodarze, to też sobie tam tak nie dodawali. Jeno ta Jaśnie Wielmożna Pani Stablewska to po większy części zawdy w cztery konie jachała tym jej ładnym powozem, bo tam też gadali, ze ona to może czterema końmi jeździć, bo to są do szlachty zapisani, a ten forszpan to mi też zawdy obiecał ze mnie weźmie za forysia, bo mnie też było na imię tak jak onemu. I gdy zyto posiekli to my sobie chcieli zrobić krótszom droge i my przeszli przez to ściernisko, i to nas ta pani widziała, to na nas łajała i potem musiał zaprzęc forszpan konie i ją zawieść do nauczyciela i to na nas naskarżyła, to my na drugi dzień dostali od pana nauczyciela po cztery trzcinom po portkach, a dziewczęta to po cztery na ręce trzcinom podostajały.
I ta wioska te Tworzymirki to były niewielkie, były to tam te chatki przez wyjątku wszystkie w lepianke, tam jeno te czworoki to były z kamieni polnych, we których mieszkali ci ludzie co na stale u Pana Jaśnie Wielmożnego pracowali. I w ty pierwszy chatce to my mieszkali, a koło nas to ten gospodarz Kubera, on sie ze swoją zonom nie mógł zgodzić, to sie często bili i wiadra ciepał po podwórku, klon i wyzywał. I u niego to też mieszkał jego pan ojciec, który się nazywał Pachura. Na niego mówili, ze on sie bojał kobiety, gdy sie ozyniuł to chodził dali do chlewa spać, jak za parobka, dopiero go na wieczór musiała jego młoda zona do izby przyprowadzić. Zaś dali to mieszkał Karczyński, jego synka to wzieni do wojska niemieckiego i gadali, ze go tam zamęczyli, bo ani słowa nie móg po niemiecku. I ten Karczyński też miał ładne córki i mego kolege Wicka. I zaś dali to mieszkał Markowski, któremu mówili Selma, bo onemu ucho upalili. Jak były mały i miał wszy w głowie, to jego matka mu te głowe nasmarowała śmierdzącą okowitom i ten jego brat, co trzymał lampke przez cełendra, to dotknął mu tem światłem do głowy i sie ta głowa zapaloła. I zaś dali mieszkał brat już wymienionego Karczyńskiego. Był to chłop bardzo ucieszny, on zawdy śpiwał: Hej da, nie dbało sie, kiedy było hulało sie; hej da, teraz zima, a na dupie portek nima. I on też bydłem handlował i też z chłopcami kręga kulał. Guzików nam dość razy dał i my go zawdy lubieli. Mioł on też dwie córki i jego syn to był większy jak nauczyciel, ale tak sie licho uczył, ze razem ze mnom do szkoły chodził do czwartego oddziału. Zaś dali to mieszkał Klops, jego żona to była taka kciwa, ze sie pracom zamarnowała, bo sobie do pracy nikogo nająć nie chcieli i też jego synek to sie tak licho w szkole uczył i też był troche głuchy. I zaś dali to mieszkał Gulc, ten miał takie paradne córki, ze gdy szły, to by wnet ziemi nie tykały. A ten Gulc to gdy bydło pognał na pole, to zawdy wzion książke od nabożeństwa i śpiwał godzinki. I zaś dali to mieszkał Juśkowiak. Był to syn ty, co już zem o ni pisał, ze ona umie choroby zazegnać i miał on też jednego syna, który rozum pozbył. On był u swoi siostry na weselu i gdy po weselu na powrót do Westfalii powrócił, to przez kilka dni mu sie rozum popsuł i już go do dnia dzisiejszego nie uzyskał. I zaś dali to mieszkał Domachowski, był to inwalida wojskowy, on kiedy służył przy wojsku aktywnem to przy turnowaniu tak nieszczęśliwie spad z drąga, ze sobie kości połamał i potem był z wojska puszczony i pobierał dwadzieścia talarów miesięcznie. Ali i on sie też ze swoją zoną nie móg zgodzić i ją kurwom wyzywał, i nie raz to za niom swojemi szczudłami ciepał, bo on jeno o szczudłach chodził. I zaś dali to mieszkał inny Kubera, on nie miał szczęścia z dziećmi, bo co jeno sie jedno urodziło to zaraz umarło. I po niego to też już raz przysed zandarm, bo on pobił tak mocno swego parobka, ze go wzini do domu chorych na Piaski i dłuższy czas ten chłopiec leżał w domu chorych aż sie nie wyleczył. I zaś dali to mieszkał sołtys Stachowiak i on to miał wielkie utrapienie ze swoimi synkami, bo go słuchać nie chcieli i sie prowadzali z biednemi dziewczynami, a to sie temu ojcu nie widziało. I zaś dali to też mieszkał Andrzejewski, był to dobry gospodarz. I raz to mu sie nieszczęście zdarzyło, bo mu jego krowa rogiem oko wybiła i też coś pensji na to oko pobiera. I on też miał takiego małego synka, ze już do stawki chodził, a jeno był meter dwadzieścia centymetrów wielki. I też miał dwie córki urodne. I dali to mieszkał Lera, o którem na innym miejscu będę opisywał. I potem był tworzymirski dwór. I u tego pana w zamku to w sklepie też mieskała właścicielka naszego pomieszkania, bo tam było gadane, ze ten Jaśnie Wielmożny Pan Stablewski miał wine, ze jej mąż życie pozbył, to go sąd tak osądził, ze musiał ty wdowie utrzymanie do śmierci dać. I też tam mieszkał ten rządca dominjalny. A na drugi stronie to mieszkała Juśkowiaczka, o niej mówili brandenburska pera, bo ona z Niemców była rodem. I zaś dali mieszkała Cierzniacka co o ni na innem miejscu będę pisał, i oni też mieli kilka uli pszczół. I zaś dali to mieszkał Kustos, co on też na te cegielnie jeździł gdzie mój ojciec i tak samo Konopski. I zaś dali to mieszkał stary weteraner Mikołaj, co robił wojny w roku 1866 i 1871, to też miał on wielki honor. I gdy już sie o wiency pensji starał, bo to mu sie w uszy coś porobiło i nie mógł słyszeć, to mu na sądzie powiedzieli, ze „daj” to nie słyszy, ale „na” to może słyszeć. I zaś dali to mieszkał polowy Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego, Markowiak. Gdy na wieczór sed na stanowisko, to go jego zona zawdy przezegnała, aby mu sie nic nie stało. I koło niego to mieskała Pogińska i o niej było gadane, ze ona ze swoim mężem jeno od śniadania aż do podwieczorku do kupy mieszkała. A o jej synie to na innem miejscu będe pisał. Byli to przez wyjątku właściciele własny posiadłości, tylko moi rodzice i ta nazwana brandenburska pera nie mieli własności.
I ci parobcy Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego to też mieskali w tych czworakach. Miał on do pracy szesnaście familijów, co u niego mieskali i ci też ze wsi tam do pracy do niego chodzili. Ten stelmach to grał na dudach, owczarza Tomek na skrzypcach i tam sie też często wiejska muzyka odprawiała… Ale tego tam syna Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego to ta wioska nie miała za honorowego, bo gdy sie zyniła córka jednego pracobiorcy, to tam był też taki obyczaj, ze swego chlebodawcę na czepiec zawdy to młode państwo prosiło. I też tam tego młodego dziedzica zaprosili i na czepiec kiedy zbierali to ten młody dziedzic też coś pieniędzy na talerz włożył i już na drugi dzień to posłał włodarza, aby te pieniądze ta młoda para mu nazad oddała co na ten czepiec dał i to sie po cały wiosce i nawet po cały parafii rozniesło, to już go wielkie i małe nie mieli za honorowego pana ...
A u naszego sąsiada Pachury to też tam wyprawiali wesele. I ta dziewcyna co tam u nich do pasienia bydła słuzyła to mocno zachorowała, to ją jej rodzice wzini ze służby do domu rodzinnego i ja zem tam był chwilowo na jej miejscu. I kiedy sie ta córka tego Pachury zyniła za westfalaka (i tam to wesele też było wielkie i dudy grały, skrzypce, parobki na koniach jechali do kościoła) i kiedy już byli we wielki zabawie to też sie przyblizyła kolacyja i przy ty kolacyji to sie tam wielkie nieszczęście stało, bo ten ojciec ty młody panny, to byłby sie wnet udławił. Kiedy jedli mięso, to jemu też sie dostał gnat do gardła i już to zaraz było powiedziane, ze to jest zaczarowane, bo tam w ty wiosce to mówili na włodarke starą, ze ona umie oczarować i ją też mieli widzieć, ze ona te droge tam przechodziła i tam na to podwórko wejzała, więc zaraz na niom mieli podejzenie i też na nią wyzywali wszyscy. I to jedna kobieta z tych gości tam też chciała te czary z gardzieli wygnać i kazała święcony wody i kredy poszukać i temi ceremonijami chciała te czary wygonić, ale to jej sie nie udało. To jedna też z tych gości chciała jeszcze to lepi wiedzieć i kazała sierpa poszukać, ale oni tam sierpa nie mieli, to mnie posłali do moi matki po ten sierp i ja zem sie pośpieszuł, aby jak najprędzej z tym sierpem powrócić. I już ten sierp włozyli w ogień i zagrzali i zaczyna ta niewiasta żegnać, ale i ta metoda nic nie pomogła to nie było innego ratunku jeno do lekarza sie udać i zaprzęgli konie i sie udali do Dolska do tego tam zamieszkałego lekarza i on dopiero swojemi narzędziami ten gnat mu z gardła wycięgnoł. I kiedy już z powrotem przyjechali to sie Pachura mógł dali na weselu ucieszyć. I po ukończeniu tego wesela to zem też jesce kilka dni tam to bydło pasał, aż ta dziewczyna na powrót powróciła.
A ta włodarka to też już małych dzieci nie miała. Jej mąż to był na łaskawem chlebie, bo ręki pozbył, to mu dali taki łaskawy chleb na tym dworze, a jego synowie to sie udały o Westfalji, bo nie chciały za taki ladajski grosz u Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego pracować. I ja to zem też ty włodarce był do jej potrzeby, kilka razy to mnie posłała do Kunowa po wódke i po inne rzeczy i mi też dała zawdy kawałek chleba i sera. I to my byli tak nauczoni, aby ten chleb najprzód przeżegnać i kiedy zem go od ty włodarki przyniós to zem go zawdy przezegnał i tak samo brat młodszy. I ty mały siostrze to zem wzion jej rączke do moi i zem też przejrzał ten chleb zeli czarów na niem nima, potem zem tą rączką ty mały siostry przezegnał i też my ten chleb jedli i my sie czarów nie bali, gdy ten chleb był przezegnany. I nawet moja matka ten chleb zegnała niż go zaczyna jeść …
I już zem chodził drugi rok do szkoły, ale zem jeszcze książki nie miał, bo moje proszenie sie matce o te pięćdziesiąt fenigów to było podaremne. I tak szło tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu i nawet rok po roku. I nauczyciel to mówił, ze mam mówić, ze mi matka ma książkę kupić albo pięćdziesiąt fenigów przynieść, to on mi książke kupi, bo znowu zostane siedzieć. I to zem matke napastował, ale gdy matce zadość było to zem po głowie dostał i ze na książke pieniędzy nima. To zem też memu panu nauczycielowi powiedział, to on mówił, ze znowu do trzeci klasy nie bede przesadzony. Mnie sie płacz zebrał i na tem sie skończyło, więc zem zawdy czytał na rozkaz pana nauczyciela z moim sąsiadem Łukaszewskim i ten też mnie od siebie odpychał, ze sobie mam książke kupić. A kiedy nam co nauczyciel zadał, to ja zem sie nauczyć nie miał na czem, to zem zawdy musiał odpokutować i trzcinka mnie za to karała. To nie było dnia zeby ja bicia nie dostał od pana Sauera. I stało sie, ze razu jednego to skupowały handlarze gęsi po wioskach i też na naszych Tworzymirkach i kiedy dość ich naskupowali, to nam mówili, ze ich im mamy pomóc zagnać do Gostynia na kolij. I ja i kilka innych, to zem mu te gęsi pomógł zagnać do Gostynia i kiedy my też je koło dworca zagnali, to on posedł wagon zamówić, a my na te gęsi uważali, aby się z kupy nie porozlatywały. I kiedy ta lokomotywa ten wagon przyprowadziła i my te gęsi do tego wagonu powganiali i ten wagon został zamknięty, to już nam ten pan po czterdzieści fenigów dawał. I gdy ja zem na kolejke przysed to zem go poprosił,aby mi jesce dziesięć fenigów dał, bo sobie chętnie kupię książke do czytania, bo jesce zadny nie mam. I on mnie sie pytał jak już dawno do szkoły chodze. Ja mówię, ze już trzeci rok i on mówi: I to jesce ksiązki nie masz? I te moje kolegi mówiły, ze nie, i to mi też dał te dziesięć fenigów jesce i ja mu za to podziękował i poszlimy do drukarni i kupiłem sobie książke. Te moje kolegi to sobie kupiły gryske i za trojaka kiełbasy, ale ja to zem już był kontenty tą moją książką. I kiedy zem przysed do domu to już mi brat i siostra naprzeciwko wyszli, aby im ty obiecany gryski z Gostynia przyniesiony dać, ale ja zem ich nie mógł ukontentować, bo zem nie miał za co gryski kupić. I gdy na wieczór matka z pańskiego powróciła, to już jej to ten młodszy brat opowiadał, ze ja zem sobie książke kupił i zem musiał te książke matce pokazać, to zem dostał od matki tą książką kilka razy po głowie, ze przez jej wiedzy zem sobie książke kupił i nawet mi te książke chciała do ognia wrzucić, ale tego jednak nie popełniła i mi jej do ognia nie ciepła i ja to zem był tak rad ty książce jak Bóg dobry duszy. I już zem sie tego samego dnia tak pilnie zaczon ćwiczyć, zebym wnet ani do łóżka nie miał czasu iść i tak zem sie też ćwiczył, aby mego pana nauczyciela ukontentować. I tak samo jeszcze w szkole niż pan nauczyciel przysed to zem sie ćwiczył. I kiedy nauczyciel wszedł do szkoły to i my mówili po niemiecku pochwalony i on nam odpowiedział, to my wnet zmówili „Vater Unser” i też my mieli te pierwszą godzine rachunki, a zaś potem czytanie i ja to już zem nie mógł dogrzać aż na kolejke przyde i gdy zem ja zaczon czytać to ten pan nauczyciel wstał z miejsca i sie zaraz zadziwiuł, ze ja to czytam i zem musiał mu te nową książke pokazać. Potem mnie sie pytał skąd zem te pięćdziesiąt fenigów dostał i ja zem mu sie tłumaczył jak jeno móg. I już mi na drugi rok przyobiecał, ze jak bede sie pilnie uczył, to zostane do trzeciego oddziału przesadzony. I w naszy szkole to my też mieli dwóch protestantów, nazywali oni sie Niczke i oni to sie tak pilnie uczyli w szkole, ze z nas najlepi umieli czytać i pisać i inne zadania i oni to też trzy razy w tygodniu szli do protestancki szkoły do Bilewa. I już po kilku tygodniach to zem został przesadzony przez pana nauczyciela bardzi na przodek i to już zem jesce sie bardzi ćwiczył, bo zem też nieraz został od pana nauczyciela pochwalony. I to ta książka to miała wine, ze ja zem miał zawdy tyle bicia pobierać. I już nieraz to sie moja matka uznała na mnie ze ja zem był kochanem dzieckiem niż zem ty zapamiętały książki nie miał, ale teraz to bym sie jeno z tą książką bawił, a do czego innego, to mnie nie może matka użgać …
Tak samo jak zem ty włodarce tak i sołtysowi zem był posłuszny i mi matka nakazała, że gdy mi co rozkażom to mam zrobić. I razu jednego to też już sie miało na zime i mnie sołtys posłał do Kunowa, ze mam list zanieść na poczte i do listownika rzucić, bo w naszy wiosce to nie było listownika do listów wrzucania ... A kiedy zem sed z tego Kunowa to sie tam też Konopski z Cierzniackom umawiali i to ta Cierzniacka to takom miała wielkom gębe, ze ją na cały wiosce było słychać. I ten jej przeciwnik Konopski to jej zazucał, ze jej świnia to mu w kopcu dziurę wyryła, jak nie da na te świnie baczności, to ją pod sąd da i sobie tego nie da spodobać, aby przez ich świnie miał krzywde. A ona mówi, ze to nie żadna krzywda, a on na to jej mówi: Nie jest to krzywda jak mi świnia w kopcu wyryła dziure. A ona sie do niego plecami obróciła, swoje suknie i koszule ciepła na plecy i mówiła: Dzie mas dziure, dzie mas dziure, tu mas dziure. I za to Konopski podał ją pod sąd, ze na niego ona gołom dupe wypiena. A po kilku dniach to zem dostał list, ze mam być za świadka, bo mnie Konopski podał i kiedy matka ten list dała przeczytać, to tam stało, ze ja mam sie wstawić do komisarza i ze mnom to ma przyjść jeden z rodziców albo opiekun.
I już zem tego czasu nie móg doczekać aż się tam do tego pana komisarza przedstawie. I gdy te dnie upłynyły to my posli do tego Dolska, gdzie my mieli mieć te wysłuchy. I kiedy my tam zasli, to my byli do tego biura po kolei wpuszczani. I kiedy ja tam z tą moją matką zased to my mówili dzień dobry i tam siedział jeden pan, ale on nic nie gadał i zaś drugi pan to sie pytał jak sie nazywamy i zeli mamy te zaproszenia. Po pokazaniu tych zaproszeń to sie spytał matki, czy to jest wasz syn, matka mówi że tak, i potem mi sie pytał, czy ja zem to widział, ze sie ta pani Cierzniacka z panem Konopskim umawiała. A ja mówię, ze Konopski jeno na cegielni we świecie robi i zaden pan nie jest jeno robotnik, a Cierzniacka to jest jeno gospodyni nie żadna pani. A ten pan mówił do moi matki, ze już mnie mogła tyle nauczyć, ze każdy jest panem swego kawałka chleba. I potem mówi do mnie, ze ja mam każdemu pan mówić, czy on jest w półkoszulku, czy w zagiętych rękawach. Rozumiałeś? Tak, ja mu odpowiadam. I potem mi sie pyta, kiedy to było jak oni sie umawiali. A ja mówie ze we wtorek. A o który godzinie? Ja nie wiem – zem mu odpowiedział, bo my zegara nie mamy. A on mówi: Zygara nie macie? No, nie. A moja matka mówi, ze jest u sporządzenia. A mnie to zaraz tak zdziwiło, ze moja matka tego pana ocygania, a to jest wielki grzech, więc zem miał strach, ze matka za to do piekła pójdzie, ze tego pana ocyganiła. I potem sie ten pan pytał, zeli to na połednie było albo na wieczór. A ja mówie jak zem sed z poczty, to prawie okomon wyganiał z czworaków dziewczyny, to mogła być może druga. I potem moja matka musiała wyjść z tego biura i on mi sie pytał jak oni sie kłócili. I ja mu to powiadam, ze Konopski jej mówi, ze ma na świnie dać baczność, bo ją poda pod sąd. I ona zaraz mówiła tak głośno, ze on jest głupi, że mu świnia żadny krzywdy nie zrobiła. A on mówi, czy to nie jest krzywda jak świnia dziure w kopcu zrobi? A ona podniesła suknie do góry i koszule i mówiła do niego: Dzie masz dziure, dzie masz dziure, tu masz dziure i sie plecami do niego obrócila i potem to znowu suknie na dół spuściła i mówiła: Mozes mnie w dupe pocałować – i sła sobie dali. I więcy nie wies? – No, nie. A on mówi: To ześ gołe ciało widział? No tak, ja mu odpowiedział. A on mówi: A nie miała ona gatków wetkanych? Ja mówie: Nie, przecież kobiety gatków nie noszą, jeno chłopy. I potem to wszystko podpisał i duzy papir wzion i to nam przeczytał. To ja i matka my mieli podpisać, ale matka mówi: Niech chłopiec podpisze, ja pisać nie umiem, to matka musiała krzyżyki robić. I potem sie matki pytał, czy my tu piechty przyszli, czy formankom, zeli ma więcy dzieci itd. Potem mówi, ze to wynagrodzenie za zmude dostanie przez poczte przesłane. I to my byli zwolnieni i my mogli sobie iść. I potem ten Konopski i jesce jedna dziewczyna była tam przesłuchana i tedy my razem szli do domu, a kiedy my na drodze byli to mi matka dała piętnaście fenigów i zem też posed po trzy gryski. I po drodze to my sie tak mondrowali i na mnie to matka hałasowała, ze zem jest taki głupi, ze swój dom ganie ze zygara nie mamy, a ja mówiłem, to zeście mnie mogli nauczyć co mam tam powiedzieć nie teraz na mnie wyzywać. I tak samo ci drudzy mówili, ze sie nie mam dać na sie wyzywać.
I już na drugi dzień to sie mnie kolegi pytały co mi sie tam ten komisarz pytał. Ja zem im to powiedział. I też już to dla mnie było wszystko załatwione i do Śremu to zem nie posed na termin, tam sie przeze mnie obyli …
I już to było jesce bardzi ku zimie, to ten już wymieniany Selma to miał tak dość owocu, ze świniami pas, a na polu to miał takie wielkie lezałki, ze same z drzewa spadały i sie o nie nikt nie troszczuł. I razu jednego to przysed ten mój kolega do mnie Andrzyj Kosowski i my pobrali małe mieszki i posli na te lezałki, a onych tam tak dość lezało, ze jeno my je mogli do miecha nagarnąć i już my ich tam tyle nabrali, co my mogli unieść. Ten Markowski to musiał widzieć, bo sie skrył pod mostkiem i gdy my tam przechodzili , to wyskoczył z tego podmostku i nas złapał tak niespodzianie, ze my nie widzieli, co sie z nami stało. I tak nas na ty drodze zbiuł obóch, ze my o swoi mocy nie mogli już do domu zajść i dopiero nasze matki po nas przyszły i nas z tego tam rowu wycięgły i nas do domu przyniesły i to zem czternaście dni nie móg iść do szkoły. I matce to kazali iść zameldować do lekarza, ze może mam zebra połamane, ale ten nasz zabójca to przysed do matki i do ty Kosowskiej i nam nosił mleko i masło i sie matce prosił, aby do lekarza nie szła. I to tak też wszystko ucichło. W szkole to zem był odmeldowany ze zem jest chory i na tem sie skończyło. Ale moja wina nie była, zem tam tak ciężko zbity został jeno wina moi sąsiadki Kosowski i moi własny matki. I onego to też Pan Bóg skarał, chociaż sie w kościele tak zawdy modluł i godzinki śpiewał, bo mu sie jego córki pokurwiły, to też każdy mówił, ze czyje to by karał, a swoich to nie umie wychować po katolicku.
I po tem gdy zem wyzdrowiał, to zem znowu do szkoły zaczon chodzić, to mnie zaraz na pierwszy dzień nauczyciel odesłał do dom, ze mam przynieść poświadczenie, ze moge dali iść do szkoły i ze już zem jest zdrów, ale to coś tam pochahulili i ten gospodarz co mnie zbił sie jakoś postarał i zem móg dali iść do szkoły, przed lekarzem zem nie był. I to zem świadectwa nie potrzebował, było tam gadane. I to co zem zezmudził w szkole to zem też nadgonił i już na nowy rok szkolny tozem został przesadzony do trzeciego oddziału. I tam zem chodził do polskiego nauczyciela i tam zem sie bardzo dobrze uczył, tak ze mnie już około pół lata ten nauczyciel na przodek przesadził …
I ten nasz sąsiad Kubera to też wybudował koło ty naszy chatki jeszcze jedne chate dla siostry zony jego. I gdy ta chatka już była wykończona to tam przyjechała ta familia z głównego miasta Westfalji, Dortmundu. I też przywieźli kilka dzieci ze sobom: Macieja, Aleksa, Froncka, Marynke i Antonije. I te dzieci nic nie umiały po polsku, ale czytać i pisać po niemiecku to bardzo dobrze umieli. I też kiedy zaczyni do szkoły chodzić to zawdy po niemiecki modzie najprzód sie najedli, a potem rozłozyli ksiązki i robili prace szkolnom. I ja zem też sie od nich tak nauczył, ze też zem uznał te prace szkolnom za mój obowiązek, tak jak oni te prace robili, a gdy mi matka nie dała czasu na to, to ta Nowacka zaraz na moje matke łajała. I moja matka, to już się zaraz nie dała namówić i mówiła: On już nazwisko potrafi napisać, to onemu wystarczy, ale Nowacka to jej tyle nagadała, ze mi tyle czasu dała, ze sem sie też móg z jej dziećmi do kupy uczyć. I te ich dzieci to miały takom kupe książek, a ja zaledwie jedne i to zem na nią jesce tak długo musiał czekać. I tak zem sie od nich nauczył, ze zem sie też tak starał, zeby zem tak wszystko umiał i niejedno to już i więcy zem sie musiał uczyć od nich. I tak ta Nowacka też już na te swoje dzieci łajala, ze mają po polsku między sobom gadać. I to ja zem już miarkował, ze czym więcy zem sie ćwiczył, tem mi lekci szło i już na królewskie urodziny to zem miał zadany jeden wiersz na uczczenie cesarza. I czem mi sie pan nauczyciel więcy pytał, tem mnie więcy cieszyło. I już na przyszły rok szkolny to zem był do drugiego oddziału przesadzony i zem chodził z tymi wielkimi do szkoły. I to zem znowu przesed do niemieckiego pana nauczyciela Sauera.
I tymczasem to mój ojciec znowu do domu przyjechał, ale ja zem już dość respektu przed ojcem nie miał, bo on o nas takie długie lata zapomniał. I znowu pracował w domu i matka to już mu we świat nie dała jachać. I ja zem sie też przed ojcem uzalał, zem przeszło dwa lata nie miał książki do szkoły, i ze zem trzy lata do jednego oddziału chodził, ze zem był tak bity, ale i mój ojciec to też sobie z tego nic nie robił, czy dzieci będom co umieć, czy nie, to mu było jedno.
I w tym drugim oddziale to my sie musieli uczyć geografji, a to mnie bardzo cieszyło. Gdy nasz pan nauczyciel mape na tablicy powiesiuł to zem był bardzo rad, bo mój kolega to już mnie wszystkiego naprzód nauczył. I te wszystkie prowincyje to zem z głowy mówił tak jak pacierz, te królestwa i księstwa. I na mapie to znałem kazdom kropke i kreske, koleje i szosy, bo mnie już mój kolega te wszystkie zadania naprzód pozadawał. I on był tak mondry, ze on te same pytania już naprzód wiedział, jakie nam pan nauczyciel będzie zadawał. To najpierwsze pytanie to było: Coś ty jest? Odpowiedź była: Ja zem jest Niemiec – We który sie ty prowincyji znajdujesz? – Poznański – Gdzie ta prowincja należy? Do królestwa pruskiego i tak dali. I raz mi też kazał nasz pan nauczyciel te prowincyje za kupom mówić i to zem je tak ładnie móg mówić jedna za drugom, jeno Schleswig-Holstein zem troche niewyraźnie wymówił. I to zem dostał od pana nauczyciela pochwałe. To mnie bardo cieszyło, jakby mnie na sto koni kto wsadził.
I gdy to przeszłe lato ojciec w domu pracował, to ja zem miał wiency czasu, móg zem sie lepi nauczyć, i gdy zem sie jedno nauczył to mi mój kolega Maciek znowu inne zadania nadał i te zem sie musiał z głowy nauczyć. I kiedy drudzy koledzy szli do szkoły to mnie jeno nazywali przechlebca i mówili, ze sie tak ucze, aby sie panu nauczycielowi przechlibić i ze mnom ani gadać nie chcieli. I już sie i nawet starsi ze mnie wyśmiewali, ze zem jest przechlebek nauczyciela, ze mnie od ziemi nie znać, a już z tymi wielkimi razem do szkoły ide. I nawet uzalenie nadeszło, ze ten co jeno kozy pasie i ludzi okroda, to jest przesadzony do tych wielkich, a ci co są potrzebni do pasienia to idom z tymi małymi. I tak samo gdyby mi pan nauczyciel napisał na zeszycie 2 to zem sie tak trapił, zebym już nie wiedział, co sobie mam za to zrobić. I to też sie i nawet moi matce nie widziało, ze ja sie tyle w te książke zapatruje bo mówiła nie raz, ze ja sie tak w te książke zapatruje, jak wół na nowe wrota, a Kuberzyna to mówiła nawet, ze ja zem w te książke tak uwierzuł, jak zydy w cielca. Ale ja zem sobie z tego nic nie robił, mnie jeno to cieszyło, gdy zem móg pana nauczyciela ukontentować i już mnie to najbardzi cieszyło …
I razu jednego to przysed posłaniec do nas i przyniós nam kwit, ze matka ma talara zapłacić albo iść do komórki i dzień odsiedzieć, bo były na szczebliku na ziemniakach na gruncie Jaśnie Wielmożnego Pana Budziszewskiego i ich ten sam dziedzic trafił i je do komisarza zameldował i ten je tam osądził, ze po talarze mają zapłacić albo odsiedzieć. Więc te wszystkie pozapłacały, jeno moja matka i ta Kosowska, co ten jej synek tak był zbity, jak i ja, to posły ten dzień odsiedzieć. I ten komisarz to był dość rozumny, to nie siedziały tam całe dwadzieścia cztery godziny, jeno sie trochę ściemniało to już im kazał iść do domu. I ja to zem też miał strach o matke, bo tam gadali, ze tam tak licho jeść im dajom. I to my mieli wielkom ucieche za matką, ze już się powróciła napowrót.
I znowu długo nietrwało, to też do nas przynieśli listy do domu, aby sie dać zabezpieczyć. I to też tam na ty wiosce sie zrobił taki wielki ogłos. Tam w tym liście to było pisane po niemiecku, ze kto nie odpisze, to jest do zapisania gotowy. I to mnie znowu matka posłała aż do Dolska, aby sie spytać, czy jest obowiązek matki na ten list im odpisać. I gdy zem tam na to przeznaczone miejsce posed sie spytać, to moja sama ciotka wziena ten list i sie posła do swego pracodawcy spytać czy matka jest obowiązana te odpowiedź na ten list odesłać. Wienc mi było powiedziane, ze gdy ten agent do nas przyjdzie to go matka ma mietłom z izby wygonić. I tyle latania sobie te ludzie narobili. Dopiero gdy ja zem do domu przysed to zem im te wiadomość przyniós, ze nie są obowiązani zadnej odpowiedzi na ten list odsyłać. Wienc sie na ty wsi tak wszystko na kupe pozlatywało, gdyby już sie niewiada co stało i jeden to inaczy czytał, jak ten drugi, a zrozumieć to tego nikt nie był w stanie.
I jako zem już napisał, ze zem został do drugiego oddziału przesadzony to zem latem sed z tymi większymi do szkoły i to zawdy w połednie od jedenasty i pół aż do drugi i pół, to było tak naszykowane, ze te większe dzieci mogą bydło paść rano i po obiedzie. I to szczęście też mnie nie minęło, iż jednego dnia to przysed ten już raz wymieniany Klops i mówił do moi matki: Wies ty Jagna co, ten twój Kuba to już chodzi z tymi wielkimi do szkoły, a te moje psiejuchy to nie będą przesadzone, ten mój Marcin to już ma wnet ze szkoły wyjść, a jeszcze chodzi z tymi małemi i ty to możesz mi twojego Kube przysłać do nas rano do pasienia bydła, ja ci to nie chce za darmo. I matka to mówiła ze ja zem jest za słaby, aby cztery krowy na powrozach trzymać, ale on tyle mojej matce doradziuł, ze mi moja matka kazała to bydło iść do niego paść. I już na drogi dzień to był poniedziałek, to już mnie matka o piąty zawołała i zem sie umył, pacierz zmówił i zem wzion swoją szkolną torbe konopnianom z moją książką, tablicom, piórnikiem i atramentem i sed do tego Klopsa do pasienia jego bydła.
I kiedy rano zem tam posed to już mi śniadanie tam było uszykowane, była filiżanka kawy i kawałek chleba z gzikiem, i ten chleb to nie był tak gruby jak nasz w domu rodzinnym. I ja bym tego chleba trzy razy tyle zjad, co oni mi go tam dali, bo zem tej skibki połowe zjad, a drugom połowe to zem sobie zostawił na drugie śniadanie. To zem zawdy z tą skibkom chleba musiał wystarczyć aż do obiadu, bo ja zem zaraz z pola od bydła sed do szkoły, bo kiedy Klopsa Marcin ze szkoły wysed to też zaraz przysed do domu i tornister zrzucił, wzion ze sobom chleba i ja zem został przez niego zminięty. To zem sie też musiał pospieszyć, aby zem do szkoły zdążył, bo ja zem nigdy za późno do szkoły nie przysed. I kiedy zem ze szkoły powrócił, to zem też zaraz do matki mówił, ze tego chleba to ja mam za mało od rana aż do drugi godziny po obiedzie. To mi matka na drugi dzień naszego żarniaka ukrajała i zem ze sobą go wzion i to zem też potem tyle głodu nie miał, jak zem z domu sobie go wzion.
I kiedy zem do domu przysed, to zem obiad zjad, co matka ugotowała i włożyła pod pierzyne żeby nie ostygnoł i to ja zem sie najad. I też musze nadmienić, ze zem jeno do połednia to bydło pasał, a po połedniu to pasły jego dzieci. I kiedy zem sie najad, to zem sie zabrał, wzion sierp i koszyk i posed trawy szukać po miedzach, granicach, rowkach i gdzie mi sie udało i też zem sie musiał mieć na ostrożności, aby mnie nikt nie uchwycił, bo zem też zaraz bicie dostał, i kiedy zem przysed do domu, to mi matka jeszcze poprawiła, ze zem sie dał złapać i kozów to już zem nie potrzebował paść, bo to mój młodszy brat musiał kozy paść. I kiedy zem z trawom powrócił to zem zjad żarniaka, popił wody świeży ze studni i potem zem sie ćwiczuł nad zadanom szkolnom pracą, a kiedy zem czego nie wiedział to zem posed do mego przyjaciela Maćka, który też już był do bydła pasienia urządzony na pole i tam zem sobie kazał niejedno poprawić, bo on tele więcy umiał ja ja, bo on to po niemiecku bardzo dobrze móg. A ja na papierze to zem bardzo licho móg pisać, bo zem miał te zeszyty trzy i zawdy my pisali jeno po dwa razy w tygodniu na zeszycie, a w domu to zem sie na papierze pisać nie ćwiczył, bo papier był za drogi, bo jeden zeszyt kosztował dziesięć fenigów, a moi matce już było za wiele, gdy zem miał kupić sobie zeszyt com w szkole na nim pisał …
A mój kolega Maciek to był do bydła pasienia urządzony do tego już wymienionego Kubery i tam też u niego to bydło pasał. I razu jednego to wyrwała krowa krzaczek ziemniaków i to prawie sed jego chlebodawca z widełkami do siana rozrzucania i gdy to zobaczuł, to zaraz zaczon kląć na tego Maćka i mówił: Ty psiakrew, ja cie zaraz temi widełkami przebije, i leciał na tego Maćka Nowakowego z temi widełkami, jakby go chciał przebić. I ten Maciek sie tak zaląk, ze zaraz po mały chwilce dostał wielkom chorobe i ta choroba to go tak mocno ciepała, ze aż sie od ziemi do góry dźwigał. I ta ciężka choroba to mu sie tak ciężka zrobiła, ze już mu ani jeść nie smakowało i też sie coraz lichszy robiuł i też zanieśli do do księdza na Mszę św., aby mu się to przemieniło, ale i to mu nie pomogło i to już wnet jeno ledwie zył, tak go ta ciężka choroba zniszczyła. I też innemi metodami go zaczyni leczyć, ale i to mu nic nie pomogło. I im to szło cokolwiek lepi jak nam w doma, bo ich ojciec to cokolwiek lepi o nich dbał, jak nasz ojciec o nas…
Też razu jednego przysed do nas powiatowy inspektor szkolny i po przywitaniu go przez mówienie Guten Tag i kiedy nas pan nauczyciel zameldował, to sie na nas popatrzył i mnie sie też spytał, czy ja zem jest chory. A ja mu głośno i wyraźnie odpowiedział: „Nie, panie powiatowy inspektorze”. A on mówi, ze tak blado wyglądam. A nasz pan nauczyciel to mnie przed nim pochwalił, ze zem jest tüchtige Junge. I ten pan inspektor to mi zaraz sie kilka pytaniów zapytał z geografji i zem mu sie na wszystko zmóg odpowiedzieć, tak ze i jego zem też ukontentował, co mnie dał pochwałe i mówił: „Schön mein Sohn”. I to mnie bardzo cieszyło, ze mnie mój pan nauczyciel przed nim tak pochwalił, a gdy mnie kto pochwalił to zem miał wiency radości jakby mi kto cokolwiek dał …
Nadeszły też nasze szkolne ferie to zem do szkoły nie potrzebował chodzić i bydła paść, to zem chodził na kłosy zbierać. Szli my na tworzmirskie Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego i Jaśnie Wielmożnego Pana Budziszewskiego na małachowskie i gajewskie i na kunowskie Jaśnie Wielmożnego Pana Preibisza i dość razy na dalabuskie, tam był pan niemiecki i już jego nazwisko mi sie nie może też więcy wspomnąć. I tak samo na szczodrochowskiem był pan niemiecki i tez nazwiska nie mogę dzisiaj wiedzieć. To my od rana szli dzień za dniem na kłosy. I tam gdzie już było pozagrabiane to nam było pozwolone zbierać, ale my sie tem nie kontentowali, jeno my szli dali aż my mogli tych kłosów z mendeli nawyciągać. I to nam sie też po większy części udało, tyle ze my kilka razy na dzień do domu kłosów mogli przynieść. I nas tam więcy chłopców na te zbironke chodziło i tak zem ja i inni mieli nakazane, że my próżno do dom nie mieli przyjść. I tak zem sie starał, aby my zimom mieli co jeść, bo my też nie mieli za co kupić, jeno tyle co my musieli nazbierać, coby my mieli na chleb. I tak, zem też sie musiał starać, aby mnie nikt nie uchwycił, bo kiedy do matki jakiekolwiek uzalenie nadeszło, to zem zaraz przy oczach tego, co na mnie sie uzala, bicie dostał, ale nie rękom, jeno powrozem z konopi. I tak sie też to często zdarzało, ze uzalenie nadeszło. I największe bicie zem tez dostał razu jednego, kiedy my poszli na małachowską pszenicę i ten włodarz, co tam ty pszenicy pilnował, to sie skrył w mendel i kiedy i my już garstków nawyciągali, to my je sobie naszym powrozem powiązali i w te samom chwilke to ten włodarz wyskoczył z tego mendla. I my to spostrzegli i sie udali w zajęczą broń i z nas żadnego nie mógł uchwycić, ale te powrozy nam poodwiązywał i ze sobą wzion, winc my sie też bali próżno do dom przyść, to my czekali aż do nocy, aż nam sie udało cokolwiek do domu przynieść, aby matke ukontentować. I kiedy zem o ciemku z tą pszenica do domu przysed, to zem też moi matce opowiedział co nam sie zdarzyło, ale temu moja matka wiary nie dała i zem swoje bicie otrzymał, ze zem też sobie dał ten nowy powróz wziąć …
I nadsed ten oczekiwany odpust świętego Wawrzyńca. I kiedy moja matka sie na ten odpust wybierała, to zem musiał iść dzień przedtem do Dolska i kupić świczków na ofiarę dla świętego Wawrzyńca. I ja zem sie matki prosił, ze mi ma dać lepi te sześćdziesiąt fenigów na zeszyty, bo już mi sie kończom i mówiłem, ze tutaj jesce jest tyle gospodarzy i końmi na odpust jeżdżom, a świczków nie kupują, a my co tu na ty wiosce są najbiedniejsi to kupujemy świczki na ofiarę. I to tak matke rozłościło, ze zem znowu bicie dostał. Był to dzień dla mnie pamiętny, świętego Wawrzyńca …
Gdy my znowu za kilka dni po naszych ferjach do szkoły powrócili to nasz pan nauczyciel nam nowom nowinę powiedział, ze nasz niemiecki cesarz Wilhelm II dał pozowoleństwo, ze ci co są w drugi klasie, to sie mogą jedne godzine w tygodniu po polsku uczyć. I ja zem też te nowine zaraz matce przyniós, ale moja matka już też dostała strachu, ze kiedy sie na to ma podpisać to będzie musiała więcy podatku zapłacić i mi nie dała tego nazwiska napisać i sie też sąsiadów poradziła, ale oni byli tego samego zdania i znowu zem miał wielki kłopot, ze mi matka nie dała ty karteczki napisać. Ale zem też sie poradził mego kolegi i on mi mówi: Nasza matka sie też boi tego podatku, ale ja już zem dla Antki karteczke napisał i wiesz ty co, dla ciebie też napiszemy jedne. I już u niego w domu my napisali tak: Zezwalam, ze mój syn sie może uczyć po polsku. I potem my sie dali mondrowali, czy to już wystarczy i to my uznali za wystarczające i to my jeno ojca imie i nazwisko podpisali. I już na drugi dzień to zem te karteczke oddał panu nauczycielowi i mnie do książki zapisał i też my mieli przynieść czterdzieści fenigów na książke. I ja to zem już miał tyle oszczędzone, bo kiedy zem posed Domachowskiemu po gorzołke, to on mi zawdy pięć fenigów dał za te droge, to zem je sobie tak oszczędzał, zem na szkolne rzeczy tele miał, ze zem je sam sobie móg kupić. A ta moja skarbonka to była tabakierka po nieboszczyku Wojtkowiaku, dawniejszym właścicielu tego pomieszkania i te zem miał tak zachowanom, ze nawet nikt o niej nie wiedział, jak ja tylko sam. I kiedy sie matka o tem dowiedziała, ze ja zem książke dostał, to mnie sie pytała skąd ja te pieniądze na niom wzion, to zem jej powiedział, ze zem sobie je uszparował, a to znowu jak zwykle zem po głowie dostał, ze ją oszukuję, ale na tem sie skończyło i zem sie też po polsku uczył i zem sie też dobrze uczył.
Ale niedługo, bo już na nowy rok szkolny to zem był do tej najwyższy klasy przesadzony, a w ty klasie my sie po polsku nie uczyli. I to polskie czytanie to mi tak lekko szło, ze zem też w pierwszym oddziale polski nauki był, bo my tam mieli trzy oddziały w polskiem piśmie i czytaniu. Czytali my: wiosna nadchodzi, śnieg znika, łąka sie zieleni itd. I to dla nas po większy części bardzo lekko było sie po polsku uczyć. I to z nas, co my w ty pierwszy ławce siedzieli, to jeden chciał jesce lepi umieć, jak ten drugi i jeden drugiemu sie nie chciał naprzód dać.
A kiedy już nadesła jesiń to ja zem znowu zaczon chodzić do szkoły rano, więc już mnie Klops nie potrzebował do pasienia bydła, to zem też chodził na szczeblik. I zem też zawdy po ziemniaki chodził, aby mieli co jeść. I razu jednego, to moja matka była też cukrówke na akord wybierać i tak zaledwie do domu przyszła to sie układła i tak jej zaczyna krew lecieć, ze my zaraz zrobili krzyk. I przyszły też tam kobiety i matce pomagały. I to matka kilka dni leżała w łóżku, a my ją tak ratowali jak my jeno mogli.
Gdy już matka wyzdrowiała to znowu szła na szczebel bo tamte ziemniaki to były maszyną wyradlane, to też bardzo dość tych ziemniaków tam w ty ziemi pozostajało. I to my tam szli na ten szczeblik. I znowu moja matka miała to szczęście, że ją ten Pan Wielmożny natrafił i zaraz odegnał i ją zameldował, tak ze matka musiała trzy talary zapłacić albo trzy dni iść do komórki. Więc zem sie tele musiał nauczyć, że zem musiał koze wydoić, tak, że kiedy matka te trzy dni precz będzie to ja muszę być gospodarzem. To kiedy ten czas nadesed to już sie też zrobił wielki mróz i śnieg, musiała matka iść te trzy dni odsiedzieć, a ja to zem te trzy dni był gospodarzem w domu, to zem koze doił, ziemniaki gotował, polewkę, te małom siostre zem też pasł i tak dzień za dniem, aż matka z ty komórki powróciła. Ale matka to sobie tam nie narzekała, kiedy przysła napowrót, tam jej dali prace, pierze darła i też jeść dostała i była kontenta, tam jeno mówiła, ze spać nie mogła, bo jej te dzieci wciąż w głowie siedziały. I podług przepisu to miała jeszcze jedną noc tam pozostać, ale już ją na tą ostatniom do dzieci puścili, tak że już na wieczór to do nas przybyła i my sie dali z matkom cieszyli.
A kiedy my sie raz spać pokładli to matka jeszcze nie usneła, a ja z bratem to zem już usnoł, to już matka wołała, aby iść i ojcu otworzyć i ja to zem też zaraz wstał i posed mu drzwi otworzyć. I tak, gdy do izby wsed to zaczon zaraz wyzywać, że im sie praca nagle skończyła i zaledwie miał tyle, co nam na gryske starczyło, ale wódki to przywiózł we flaszce. I już na drugi dzień to sie z matką umawiał, bo na niego matka hałasowała, że kożuch zastawił, aby sie móg do domu dostać. I już w piątek to nasza matka wziena prosie i w Gostyniu na targu sprzedała, aby ojcu jakie ubranie kupić. I ja to zem też już miał więcy rozumu, to zem już przed ojcem nie miał tele respektu, bo on nam dość obiecał, a nigdy słowa nie dotrzymał. I też pracy w domu nie miał, to też zaczon szewskom prace robić i to też mu ludzie tyle przynieśli, że ja i ojciec to my mieli tyle pracy, że my dość razy przy ty lampce maluśki jesce pracowali. I tak my te biede gonili tydzień za tygodniem.
I gdy zem już na zime więcy nie sed do bydła pasienia, to zem też sobie zawdy tele czasu wzion, ze zem sie też wszystkiego nauczył, co nam było zadane. I na spozimku to zem został do pierwszego oddziału przesadzony. I już pan nauczyciel mówił do mnie: I tyześ też już tu znowu przysed, i mnie przestraszył, ze gdy sie będę licho ćwiczył, to mnie znowu odeśle do drugiego oddziału. I to ja zem sie też tak ćwiczył, aby zem móg zostać w pierwszym oddziele, bo zem sie bojał, ze mi każe iść napowrót skąd zem przysed. I tam to zem też znowu musiał mieć innom książke i inne zeszyty i ja też zem miał tyle w moi skarbonce, co zem sie nikomu nie potrzebował prosić, bo też wcale bym na książke pieniędzy nie dostał, bo mój ociec to sie tyle starał, aby na gorzałke wystarczyło, ale o nas to sie mało starał. I już zem został w tym pierwszym oddziele, aż zem nie wysed ze szkoły.
I już znowu sie zaczyna wiosna i lato, to zem tak pracował, jak przeszłego roku. I kiedy my na kłosy szli, to też szła z nami większa gromada. I my sie też tam tak mondrowali, ze niedługo trwało, to juz kiedy zem sed z Andrzejewskiego Maryniom, to ona mi powiadała, że ja dostane brata albo siostre, a ja jej sie spytał, jak ona to może wiedzieć, a ona mówi, czy zem jesce taki głupi i w to wierze, że bocian dziecko przyniesie. I ona mówi, ze to tak samo jest z człowiekiem jak ze zwierzęciem, to zem ja sie też dali dorozumiał.
I jednego dnia to mnie też mój ojciec i matka wzieni do Dolska i mi kupili ładne ubranie, kapelusz, półkoszulek i czerwony ślipsik i pare butów i tak samo memu mniejszemu bratu. I kiedy mi rodzice te krage i ten ślipsik kupili, to tam sie znajdował w tym składzie jeden pan i zaczon na ojca wyzywać, co mi ten ojciec kupuje i mówił, że on nam ślipsiki wybierze. I tak ten pan te ślipsiki nam wyszukał i ładnom szpilke z orzełkiem i to nam ten pan zapłacił i mówił, ze mamy wciąż narodowe ślipsiki nosić. I ja zem sie cieszył, ze mam ślipsik narodowy, ale tego znaczynia to ani matka ani ojciec nie wiedział. Dopiero kiedy my przysli do dom i to nasza sąsiadka zobaczyła, to mówiła, ze to jest polski narodowy ślipsik i polski orzeł na ty szpilce i jak to niemiecki nauczyciel u mnie zobaczy, to mi go z karku zedrze, ale ja zem ten ślipsik nosił aż mi sie nie podar i mi nikt na to nie powiedział. I od tego czasu to zem zaczon regularnie do kościoła chodzić, bo zem sie móg między ludzi pokazać, to zem też był rad, ze mogę iść do kościoła zawdy z drugimi. I też zem matke nękał, aby mi kupiła do kościoła książke, ale i ta prośba była tak samo podaremna, bo mi matka mówiła, ze mam sobie uszparać, to sobie mogę sam do kościoła książke podług mego zdania kupić, takom jaka mi sie będzie podobać, ale sobie na nią mam uszparować. Więc zem też każdy fenig do mojej skarbonki włożył i nawet już zem też Pana Boga oszukał, bo kiedy zem od matki dostał fenig na ofiarę, aby go do skarbonki w kościele na ofiare dać, to zem go nie dał, jeno przyniós nazad i włożyłem go do mojej skarbonki, aby jak najprędzej na książke uszparować. I też zem dosyć czasu na te książke szparował.
I już też nadesły żniwa, to mój ojciec chodził na małachowskie do sieczenia zboża i tam też po talarze i więcy we żniwa zarabiał. I gdy sie żniwa skończyły, to już nasza matka nam zachorowała i przywędrował nam jesce jeden brat, któremu my dali Józef na imię. I też za dwa tygodnie to były te krzciny, on został okrzczony w naszym kościele w Kunowie, jego krzesny był Karczyński i krzesna Nowacka. I już kilka dni późni, to my też już ty naszy siostry nie mieli za najlepszą jeno tego małego brata. I w domu to też nam sie cokolwiek lepi powodziło, bo ja zem też był coraz starszy i mogłem więcy na plecy wziąć i to my wnet tyle nanieśli, co my jeno tak jakkolwiek sie mogli używić. I już zawdy ojciec też był w doma, to matka też w zadnom noc nie płakała, jak w te inne noce, kiedy nam zawdy brakło tyle, ze my nie byli ani komornego zapłacić w stanie. I my też mieli więcy uciechy w domu, kiedy my byli wszyscy w kupie, ale też matka musiała bardzo dość trapić z ojcem, bo sie też zawdy z ojcem kłóciła. Kiedy w niedziele oboje przyszli z Dolska i ojciec sobie wypił gorzałki, to sie po większy części oboje umawiali i też zawdy okowity z Dolska przynieśli, to ja im ją pół na pół dobrał, bo to mnie też ojciec nauczył. I mój ojciec to cały tydzień by słowa do nikogo nie przemówił, a jak sobie jednego wypił to też za cały tydzień sie nagadał i mu nic nie brakowało, miał dobra aż pod Poznań.
Ten Siemowski, co u niego ojciec pracował, to miał też dla swoich chłopców i dziewczyn, co u niego pracowali na torfiarni, pozwolone, aby mógł też swoim ludziom wódke sprzedawać. I razu jednego to też padał deszcz i ten pan Siemowski to umiał na skrzypcach wygrywać, więc już przysli tam do jego domu i czekali aż przestanie padać i już ten pan Siemowski zaczon na skrzypcach wygrywać i ta większa część to byli młodzi ludzie i już zaczyni tańczyć. I ten deszcz padał tak mocno i sie też jesce bardzi na niego zanosiło, ze nie było nadziei, ze już sie wypogodzi. I moja matka to sie też dowiedziała, ze ojciec tam traci pieniądze, to posłała mnie po niego, ze ma do dom przyjść. I ja miałem ten rozkaz od matki, ze zaraz mam przyjść napowrót, to zem posed i to memu ojcu powiedział, a mój ojciec mówi, ze zaraz pójdemy. I tak sed jeden kwadrans za kwadransem i moja matka tam do tego Siemowskiego przysła i zaczyna do mego ojca hałasować, ze kiedy sie chce z innemi bawić to jej móg świata nie zawiązywać. I tak w ty złości złapała ojca za kołnierz i od tego pana Siemowskiego wyciepła i to sie tak tak po ty drodze oboje też umawiali. I kiedy go matka do domu przyprowadziła to zem myślał, ze sie pozabijają, ale do tego nie przyszło. Taki obrazek to był dla nas dzieci …
Razu jednego to się też zrobiło wielkie ogłoszenie, że Jaśnie Wielmożna Pani z Małachowa Budziszewska umarła.. I to też było coś podobnego, ze taka młoda pani tak nagle umarła. I kiedy sie ten wielki wspaniały pogrzeb odprawiał, to szła za niom wnet cała parachfia, przez wyjątku. Gdy ją do grobu wieźli to były cztery konie białe dobrane, tak jak jeden. Wóz był pożyczony z Poznania. Kiedy ta trumna była do kościoła wniesiona, to koło ty trumny tak głośno te księża odśpiewowali, ze aż sie ten mały kościółek trząs. I kiedy to ciało wieźli z kościoła na smętarz, to tak wielu księży było, ze zem w swojem życiu tele księży nie widział jesce i te księża, co ją do grobu prowadzili, to śpiwali po łacinie, to my też nic nie zrozumieli. I po odprawieniu wszystkich ceremonij, to została do sklepu wpuszczona, bo oni tam na smętarzu to mieli własne sklepy pobudowane, wszystkie panowie. I na tym pogrzebie to też sie tam tak wiele dziadów znajdowało i oni to sie tak głośno modlili, ze aż sie ten smętarz trząs, a osobliwie gdy Pan Jaśnie Wielmożny przechodził, to aż mu wnet droge zastąpili i krzyczeli: Jaśnie Wielmożna Pani Budziszewska umarła, aby jej Bóg dał niebo i tak dali i ten Jaśnie Wielmożny Pan był tak od tych dziadów obstąpiony, ze musiał im jałmużnę dać. I dopiero kiedy sie mieli podzielić ta jałmużną to ucichli i sie też zaraz poszli do gościńca tem podzielić. Ale oni to sie też tem nie kontentowali i sie bardzo uzalali, ze za mało dostali, ze jesce im nikt tak mało nie dał, jak Jaśnie Wielmożny Pan Budziszewski. I tam sie też zrobił wielki ogłos, że Jaśnie Wielmożna Pani Budziszewska, nie umarła zwyczajną śmiercią , jeno ze sie otruła i też było gadane, ze ten lekarz to jej dał na zwracanie, ale już ta trucizna sie tak mocno rozległa, ze już jej ten lekarz nie był w stanie pomóc…
Po niedługim czasie to też mi sie przypomina, kiedy Jaśnie Wielmożny Pan Budziszewski sie po raz drugi zynił z młodom pannom i jego wesele było przed Wielkanocą w poście. I też mnie sie przypomina, kiedy nasz ksiądz mówił, ze to są wyjątki i ze to wesele będzie ciche i niegrane.
I kiedy ja zem też troche był mocniejszy, to też mnie matka zaprzęgła, ze zem też do lasu musiał chodzić po gałązki. I to zem też kolegów miał, jak: Stach Konopskiego, Marynia Nowakowa i Michalina Karczyńskiego. Ale my sie też z temi dziewczynami nie mogli pogodzić, to my zawdy kiedy ze szkoły przyszli to zjedli obiad i wzini powróz i toporek i my szli na suszki, bo tam to był ten las tak gęsty, ze sie też znajdowało wiele suszków, to my je wycinali i do domu nosili. I tele my zawdy przynieśli, co my jeno mogli na plecach unieść. I dość razy to nam też nasi rodzice wyszli na drogę, jak widzieli, ze my idziemy. A te dziewczyny to nam też zawdy żadnego razu tego nie życzyły, ze my takiego ładnego drzewa do dom też przyniesiemy, to zawdy za nami chodziły, gdzie my szli to i one za nami, więc my sie musieli z niemi pogodzić. I my też zawdy mieli szczęście, bo nas ten leśniczy nigdy nie złapał, bo to był las królewski, a ten leśniczy to był Niemiec, już stary, to tak prędko za nami nie mógł lecieć, jak my mu mogli uciekać. I kiedy my sie z temi dziewczynami pogodzili, to my też im kilka razy musieli dopomóc, bo one nie miały tyle szyku na sosne wleźć i jaki suchy kafel, albo jakom suchą gałąź ściąć. I dziewczyny to też były o wiele starsze i już też miały ze szkoły wyjść, to one nam też powiadały, jak sie dzieci rodzom i jesce inne rzeczy, jak naprzykład kobieta swego czasu nie dostanie to sie z ty krwi dziecko zrobi i tak dali. To niż zem ze szkoły wysed to już zem wiedział, ze mamy dwojakich ludzi.
I razu jednego to przysed do nas ten niemiecki listowy, co sie zawdy z naszym kunowskim na drodze spotykali i sobie też te listy jeden drugiemu oddawali. Oba przyszli do moi matki, zeby mnie dała do bydła pasienia do leśniczego, który mieszkał w lesie. Był on Niemiec i nazywał sie Malenda. A do szkoły to iść nie potrzebuje, bo on też z panem nauczycielem pomówi. I to mu matka przyobiecała, bo mówiła, że to jest Niemiec dobry, chociaż ich w lesie złapie, to zaraz ich do pana komisarza nie melduje. I już zem to miał rozkazane od rodziców, ze mam tam iść, to zem posed do rowu sie ładnie wykapał, matka mi włosy nożycami od strzyżenia owców oberżneła. Wszów to my w domu nie mieli, ale pchły to sie u nas znajdowały. I już na drugi dzień to też nasz pan nauczyciel to wiedział, bo zaledwie zem do szkoły posed, to mi mówił, że mam iść do leśniczego i ze sobom torbe wziąć i sie tam uczyć i ze mam mówić: Guten Tag, jak tam zajde. I przyszedem ze szkoły i zem oblek czysto wypranom koszule i zem sie udał przez ten las do tego leśniczego, on mieszkał około osiem kilometrów od Tworzymirek. I kiedy zem tam sie w te drugą stronę udał, był to dzień śliczny, kiedy zem do tego lasu zased śpiwały ptaszęta ślicznie. I ja to zem ten las tam znał dobrze od Dolska aż do Dalabuszek, od Tworzymirek aż do Mełpina, a nawet i te nomera na tych kamieniach zem znał.
I kiedy zem sie tam do tego leśniczego dostał, to zem też zaledwie na podwórze zased, to już mi sie ten pan leśniczy dał widzieć. I ja zem mówił po niemiecku dobry dzień i zdjon kapelusz z głowy, a on mi odpowiedział i potem zaraz mówi, kto mi te włosy obcion, ze to tak wygląda, jakby sierpem je kto oberżnuł. I potem mi ta jego służąca też zaraz pokazała, gdzie mam swoją torbe położyć i potem to mi dali ładny obiad, takiegozem jeszcze w swojem życiu nie widział, jak zem w ten dzień dostał do jadła. Były to ziemniaki w soli ugotowane, pieczone mięso, ładna tłusta zoza, marynowane śliwki i najprzód zem zjadł talerz lekki zupy, więc zem mi ani nie wiedział, jak mam ten obiad jeść, jeno zem sie przyglądał na te dziewke i parobka, jak oni jedli. I gdy zem miał to bydło do lasu gnać, to mi ta służąca dała chleba na podwieczorek białego i posmarowanego i jesce kiełbasom obłożonego i ze mnom wyszła do tego lasu. I też my tam mieli psa, któremu było na imię Spitz i on to tak był mondry, ze jeno mu sie mówiło Spitz to już bydło do kupy poganiał. I kiedy mi ta służąca pokazała gdzie moge paść i ze mam uważać, aby to bydło nie szło w te szkółki i to zem tam też to bydło pasał, aby zadny szkody nie zrobić. I kiedy zem to bydło z pola przygnał to zem je napoił. Pompy tam nie mieli, ale zwój tak był naszykowany, ze ta woda sie lekko wyciągała. I kiedy sie to bydło napiło to samo poszło na swoje miejsce, to zem je uwiązał, potem je służąca wydoila ja zem posed do ty moi stancji, która dla mnie i dla parobka była przeznaczona. Tam było jedno krzesło dla mnie i dla parobka, każdy miał swojom mydlice z emalii i kawałek mydła, ręcznik do wytarcia sie, male zwierciadło i szafka do rzeczy schownia. To zawdy przezd kolacją to zem sie ładnie umył i uczesał, paznokcie wyczyściuł i potem my szli do kolacyji, ten parobek to mnie nauczył, ze tak zawdy mam to robić, aby sie nie zahańbić, ze jeden sie licho umył. I potem my szli na kolacyją.
I ta służąca to była sielna i mocna dziewczyna, piersi to jej sie tak jeno trzynsły jak szła. I była rodem z Małachowa. A ten parobek to nie był taki spaśny, ale też był sielny i rodem z Dolska. I ten leśniczy to też miał ładny dom, o kilku pokojach, wielkom oborę do bydła, w drugim końcu stajniom miał on dwanaście sztuk bydła, dwa konie, kilka świń, a kurów to ani nie szło porachować. I też tam stały w rogu dwa wychodki, jeden dla nas i drugi dla familiji leśniczego. I kiedy zem też tam razu jednego do ich domu wsed to zem sie tak zadziwił, ze ja zem nie jest do tego urodzony, aby takie ładne pokoje oglądać. Mieli oni tam też ładne trzy pokoje, obrazy to mieli też wielkie na ścianie, ale jeno niemieckie. Matki Boski to tam zem nie widział. I też tam mieli łóżka ładne na sprężynach (słomy to w nich nie mieli) tak samo wielkie zwierciadło i inne ładne meble. Były to pokoje, które zem po raz pierwszy zobaczył, ściany to były malowane i tepichy po pokojach. I ja za to zem też tam był chętnie.
I już ten parobek to też mnie nauczył, ze go mam czasem w rękę nie całować, bo Niemca to sie nie całuje i tak samo sie nie pości, bo u Niemców to postu niema, to mam jeść to, co Kaśka zagotuje. I też mi powiada, ze tu u Niemców to sie też pacierza nie mówi więc była to moja nauka pierwsza, co już sie nie zgadzała z naukom mojej matki. I ja zem też ty Kaśce przyniós wody do kuchni, drzewa i to zem tam też był im posłuszny. Spalnia nasza to była we chlewie. Te nasze łóżka to wisiały przywiązane do balki, tak, ze ja zem móg bydło widzieć, a ten parobek to konie, a ta służąca to spała w pokoju, bo dla niej to był pokój osobny, tam gdzie pan leśniczy ze swoją żonom spał. Ale oni ze zonom do kupy nie spali, tak jak u nas w moim rodzinnym domu, jeno każdy w swoim łóżku spał.
I ten leśniczy to też miał dwóch synków, ale oni to sie w Poznaniu uczyli. A zawdy w sobote to parobek po nich jachał i w niedziele to ich odwióz na kolej do Śremu. I oni to byli ładnie ubrani i nosili z paskami czapki na głowie i byli studentami. I już zawdy w niedziele to też jachali do niemieckiego kościoła do Bilewa. I po obiedzie to też ten ich ojciec przeglądał ich prace szkolnom. I kilka razy jak zrobili błędy to tak na nich hałasował, ze ja zem dość razy myślał, ze ich będzie bił. To ja zem też sobie tak nieraz mówił, ze ja to ja zem dostał bicie, ze sie z książką bawie, co bym się coś chciał nauczyć, a na nich to ojciec hałasuje, ze sie nie dosyć uczą. I też razu jednego to zem sobie to bydło pas i to zem sobie też śpiwał, ze aż sie na lesie rozlegało, jak na przykład: „Zeli chcesz tańcować to tańcuj dobrze”…
I to mi sie ten pan przysłuchiwał, ale ja zem go nie widział. I tak zem też już tego psa po polsku nauczuł: Szpic do nogi i tak dali, biegaj po te burom, po łysom. I ten leśniczy to tak tajnie nadsed i mówi, ze mam do tego psa po niemiecku gadać, bo on po polsku nie rozumie, a ja mówie: On rozumie. I zaś mówi, ze ja mam inne piosneczki śpiwać. I mnie sie pyta, czy nie mam ze sobom książki do śpiwania, a ja mu mówie, ze zem jesce żadny nie dostał. I on to mówi, ze gdy na wieczór bydło przyprowadze to on mi jedne da i już na wieczór to mi poszukał jedną i mi ją dał. Była to książka niemiecka. I też mi zaraz zadał co sie mam za piosneczke nauczyć i mówił, jak sie te piosneczke z głowy naucze i mu zaśpiwam, to mi da pięćdziesiąt fenigów. I ja zem sie tak ćwiczył, ze już przez kilka dni to zem mu te nakazanom piosneczke zaśpiwał bez książki …
To raz przy kolacyji to oni jedli w innym pokoju, a my to w kuchni, to już mnie sie spytał czy zem już sie te piosneczke nauczył, a ja mu na to odpowiadam – tak. Więc dalej, zaśpiwaj. I ja mu ją zaśpiwał. To go bardzo cieszyło i zamiast pięćdziesiąt fenigów, to dał mi jedną markę, to zem miał tyle uciechy jakby mnie kto na sto koni wsadził. A on to mówi, ze ta piosenka to inaczy brzmi niż te co ja zem je wprzód w lesie śpiwał, co by sie wnet ptaki powylękały i to sie znowu zrobił śmiech między nami. I zaś mówi, ze sie mam dali innych piosneczków ćwiczyć.
I zawdy w niedziele to mi mój brat przyniós też tam świeżom koszule, a te starom ze sobą wzion. I to mu też kazała pani leśniczowa za te droge co dać. To mu miała też służąca chleba ukrajać i to mu też zawdy tyle ukrajała, ze miał też tej młodszy siostrze jesce co zanieść. I ja też zem mu swój podwieczorek dał, aby ty młodszej siostrze zaniósł, bo to był chleb z biały mąki, a w domu rodzinnym to nam było coś nowego. I tam to też mnie tak dziwiło, ze sie tam tak wszyscy pogodzili, ten parobek to mówił tej służącej tak ładnie – Kasia i ona też kilka razy przyszła do stajni, to też oboje robili żarty, jak sie ściemniło to wyszli oboje na przechadzke. Tak samo nasz pan leśniczy to też ze swoją żoną wysed na przechadzke. I to mnie też bardzo dziwiło, ze tam tak szło ładnie i zgodnie naprzód.
I tam zem to bydło pasał niecałe cztyry tygodnie, to już ten ich pasterz wyzdrowiał, to zem sie też tam musiał pomału wynieść. I też mi sie zrobiło markotno, kiedy zem tam miał iść prec. I kiedy zem sie zabrał to zem posed do izby i on mi już narachował pięć talarów samemi talarami. I ta służąca to mi też miała tłumoczek uszykować. To zem też dostał jeden bochenek chleba, kawałek okrasy i pare fontów mięsa peklowanego. I też dał mi ten leśniczy koszule, surdut i jedne spodnie po swoim synku, co już mu były za małe. I zem im dał ręki i mówił „danke schön” i mi łzy w oczach stanyły. I zem sie udał do Tworzymirek do domu rodzinnego. I już po drodze to zem też jesce nazrywał czerwonych jagodów dla ty mały siostry i już mi sie ta droga tak długa zdała, ze zem nie mógł ani doczekać, aż do izby przyjde.
I kiedy zem już na górze był to już mi brat i ta mała siostra wyszła naprzeciwko, bo oni też wiedzieli, ze im Kuba białego chleba przyniesie. I kiedy już mi ta mała siostra naprzeciwko wyszła i ja zem ją przywitał, to też zem jej dał tych czerwonych jagodów. I ona mi sie też pytała: A młyńskiego chleba ześ mi też przyniósł? Ja mówie ze tez. I kiedy zem do izby wlaz i mówie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, to mi na to matka odpowiedziała i już mi tłumoczek z plec zdjena. A ojca to w domu nie było, bo sie znowu wyniósł w świat do Brandenburgów. I kiedy ten tłumoczek matka rozwiązała to już była z tem kontenta, co w tym tłumoczku było. I ja zem też mówił, ze to jest jesce nie wszystko, to zem jej też te talary pokazał, to my mieli wielkom tam ucieche. I matka to mówiła: Ten Niemiec to ci wincy dał, jak zeszłego roku Klops, co ześ mu całe lato krowy pasał. A te talary to matka wzina i owinyła w płat i włożyła do łóżka w słome. I na drugi dzień, to już znowu do nas przyszli co oba listowi, polski i niemiecki, i sie pytali matki czy jest z mojej zapłaty kontenta. Tak, im matka odpowiedziała, ze jest bardzo zadowolona, ze ani sie tyle nie spodziewała, co ja zem do domu przyniós. I to ten nasz polski listowy z Kunowa niemieckiemu przetłumaczył. I kazała matka za te dary ładnie leśniczemu podziękować. I ci listowi sobie też z domu poszli. Była to moja praca i mój pierwszy pieniądz, co zem sam zapracował. Było to lato w roku 1895.
I ja zem pracował dali, tak jak inne roki, chodziłem na zbironke, późni na szczeblik i gdy to sie też skończyło to znowu do lasu po drzewo. I już też nadeszła zima, to i nasz ojciec znowu o nas zapomniał, jak zwykle. Na jesiń to nam matka pokupiła troche ubraniów dla wszystkich i już te pare groszy były wydane. I już nadeszły święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok i pisali my 1896.
Już w Matke Boską Gromniczną to nam sie też wielki smutek wydarzył, kilka dni przedtem to mi moja siostra Marynka zachorowała. I też matka posłała mnie po starom Szymosiową, aby ona do nas przyszła, bo Marynka zachorowała. I gdy ona do nas przysła to położyła poduszke na stole i ją zmiezyła zeli miary nie zgubiła, ale ona mówi, ze nie i mówi, ze połamana też nie jest i to zaraz też kazali węgielków upalić i nalać wody w kieliszek, zeli ona przeroku nie dostała. I gdy my te ceremonie zrobili to też te węgielki nie chciały płynąć, to było uznane, ze nie ma przeroku. I mnie to też matka posłała do Dolska, aby przynieść ulepku, zeby je sie na piersiach zrobiło lekci, ale i to nie pomogło. I też zaczyna mnie posyłać do gospodarzy, aby który matke zawióz z tą małom do lekarza, ale oni to sie bali do Dolska jachać bo był wielki śnieg, to by im konie się w śnieg potopiły. I kiedy ty prośby my nie dostali wypełnionej, to matka wzina te małom siostre, owinęła w chuste wielkom i my ją zanieśli do lekarza. I ten lekarz to też jej zapisał kropli, ale już matka zaraz szła z tą siostrą do domu, a ja zem jesce w aptece czekał na te medycyny. I kiedy zem przysed to my też jej zaraz tych medycynów dali, ale ona nie rada to brała do gęby. I ta mała siostra to też jesce przed swoją śmiercią zaządała, aby jej kupić gryzke i to mi matka kazała iść do Dolska, aby jej te gryzke kupić. I ja zem też też to wypołnił, ale kiedy zem z tom gryzkom przysed, to ją jeno do sie wziena i przycisła, ale jeść jej nie mogła, jeno ją ściskała. I już rano w święto Matki Boski Gromniczny, to już matka wyszła z łóżka i zaczena płakać, ze jej córka umarła, i posła sie spytać która godzina do Karczyńskiego, aby u zameldowania mogła godzine śmierci podać u burmistrza. I już sie tam sąsiedzi poschodzili i po chwili to sobie posli. I już rano to my posli do Dolska i kupilimy ty mały trumne, i na trumne to matka sobie pożyczyła talara od ciotki. Był to tego dnia też bardzo wielki mróz i śnieg. I na drugi dzień to poszła moja matka do proboszcza naszy parafiji kunowskiej, który sie nazywał Matuszewski, i mu to zmarłe dziecko zameldowała. I kiedy mu sie uzalała, ze ni ma pieniędzy to jej powiedział: Jak nie masz tyle, co od pogrzebu mozes zapłacić, to sobie je pod łóżkiem pochowaj. I te matki prośby nic nie znaczyły, to przysła z wielkim płaczem do dom i mówiła, ze ksiądz nie chce córki pochować. I sie też naschodziło ludzi, ale nikt moi matce nie móg dopomóc, winc zem został przez matke posłany do Dolska, aby ta nasza ciotka nam jesce dwie marki pożyczyła. I ta ciotka posła do jednego pana co u niego prała i jego poprosiła i powiedziała mu o co chodzi i on naszy ciotce te dwie marki pożyczuł. I gdy zem przysed z temi pieniędzmi to na drugi dzień matka temu proboszczowi je zaniesła. I na smętarz to nieśli moją siostrę chłopcy, a kiedy my z niom do kruchty poszli, to ksiądz odmówił swoje modlitwy i pokropił i potem była zaniesiona na smętarz i została pochowana na kunowskim smętarzu. Tak my naszą siostre pozbyli.
I po kilku dniach to już było ogłoszone, ze syn Jaśnie Wielmożnej Pani Stablewskiej, któremu było na imię Maryjan, to dostał ten dwór po swoim ojcu. I tak jak zem już pisał, ze ta familija za którom ten dwór miał odpowiadać, to też miała swoją matke przy sie. I ten nowy dziedzic to zakazał ty wdowie, aby ona swojom starom matke, w jego pomieszkaniu przetrzymywała, więc była zmuszona te swojom matke tam stąd wziąć prec, a ta chatka, co my w niej mieszkali, to sie ty matce należała i przez to było nam to nasze pomieszkanie wypowiedzieć. I nam też zaraz powiadała, że Jaśnie Wielmożny Pan Stablewski to jej powiedział, ze on jeno jest ją i jej dzieci obowiązany utrzymywać, ale jej matki to nie i ze ma jej matka wyprowadzić się z pomieszkania – więc nam nic więcy nie pozostało, jeno my musieli sie tam z ty izby wynieść. I też tam stała jesce jedna mała chatka, co tej chatki właściciel mieszkał w Westfalji, ale tam to my niechętnie ciągli, bo tam już też było gadane, ze ta izba jest zaczarowana i ze tam tak dawno jak już stara Szymosiowa pamięta to zawdy w ty izbie jeden z ty familiji umar; co w ty izbie mieszkali, ale już dla nas to nie było inny rady, to my musieli wziąć co nam sie dostanie, aby pod gołem (niebem) nie mieszkać. I już my zaczyni sie przeprowadzać do ty nowy izby. Matka wzina święconej wody i pokropiła. I to już niedługo trwało, to my też już mieszkali na tem nowem miejscu. I razu jednego to też przysła stara kowalka i mówiła, ze tu nie będziemy mieć szczęścia w ty izbie, ze tu ktokolwiek z naszy familii umrze. I moja matka to mówiła: „Niech już sie stanie Wola Boska”. I ona dali mówiła, ze w ty izbie to ma stojać jeden słup nie tak jak rós, jeno do góry nogami, to ma być wina, ze tam tak zawdy ktoś umrze. I też po niejakim czasie, to i my sie dowiedzieli o naszym ojcu, on pracował na kolei, która była budowana w Sagan na Śląsku. I już niedługo trwało, to już nam nasz synek Józef też znowu zachorował i to też matka posła z nim do lekarza, ale i on też mu pomóc nie móg i to my mówili pacierze, aby Pan Bóg temu małemu przeminuł, ale i to nic nie pomogło. I już 17 maja to i nasz brat Józef umarł, tego samego roku i też go dziewczęta zaniesły na smętarz i mu ładną koronę uplotły ze ziela na jego trumne. A moja matka to już sobie inny rady nie widziała, to musiała sprzedać koze, aby już tego proboszcza nie ugniewać i kupiła trumne i ten pogrzeb zapłaciła. I tak my pozbyli sie tego młodszego brata, ze nas to jeno dwoje pozostało, to też zawdy nam kogoś koło nas brachowało.
I już po kilku dniach to był u nas mojej matki brat, aby mu matka szła gospodarzyć, bo jego żona to pobiła sekuciorza kiedy przysed im krowy zapieczętować, bo ona też swoich dzieci nie chciała do szkoły posyłać i tak sie tej kary nazbierało, ze już robiło kilka marek. I kiedy ten sekuciorz tam przysed, to żona mojej matki brata wzina mietłe od podwórka zamiatania i zaraz go zaczyna mietłom po czapce bić, tak, ze sie musiał udać w zajęczą broń i za to dostała sześć miesięcy. To moja matka tam mu miała iść gospodarzyć od pierwszego lipca i to mu matka przyobiecała.
Po krótkim czasie to sie też już na wsi rozniesło, ze parobek u Marcina Lery ze służby uciekł. I gdy zem sed ze szkoły to zem koło tego M. Lery musiał przechodzić, to kiedy zem ze szkoły sed, to mnie sie pytał czy chce iść do niego na służbę, a ja mówie ze tak, ma też z moją matką pogadać. I on mówiuł, ze tam na wieczór przyjdzie, to ja to zem też matce powiedział, ze to Lera przyjdzie do nas i mnie chce do bydła pasania urządzić. I już na wieczór to po mnie przysed i sie z matką zgodził i miałem za te pół roku dostać sześć talarów, a za to co mi matka koszule miała prać, to miała dostać dwie radlonki ziemniaków. I ta zgoda to też długo nie trwała i już mnie wzion ze sobom ten mój nowy pracodawca. I opuściłem dom rodzinny i od 29 lipca to zem już sam na swój kawałek chleba musiał zapracować.
I kiedy zem tam zased to zem też wsed do izby i mówiłem: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. I potem zem sie rozpatrzył po ty izbie. I tam oni też podłogi z desek nie mieli, jeno kałkom utoczonom gline, dwa łóżka, jedno dla mnie i jedno dla gospodarza i gospodyni, i w łóżkach to też mieli słome, tak jak my mieli w moim domu rodzinnym, i cztery krzesła, jeden stół, dwie szafy, jedna do skorupów i jedna do rzeczy, i jedną skrzynke – to była ta cała parada w ty izbie. I też umywalni to tam nie mieli, jeno my sie już zawdy myli w szkopku od mleka i ten szkopek to był zawdy ładnie wymyty, jak gospodyni szła w niego mleko doić. I to mi też już sie nie widziało, ze my tam sie w tym samym szkopku myli, co były krowy w niego dojone. I u nas to my sie też myli po większy części we wazce mały drewniany, ale najwięcy razy to my też wzieni wody do gęby i na ręce puszczali i sie tak myli. I też tam w ty izbie to był taki zapiecek, tam leżały stare płaty spleśniałe, stare łachmany, walizka i tak dali, które już mole wnet pogryzły. I nad piecem to wisiała deska przybita od balki do balki, tam na ni to też leżały rozmaite rupiecie, jak stare książki od kościoła i jesce pare innych po nieboszczykach, łapica na myszy i tak dali. Zaś w ty drugi izbie przez sień to dawni też mieszkał komornik, ale ze ten gospodarz sie z tym nie mógł zgodzić, to już nie chciał komornika we swoim domu, to tam stała maszyna do sieczki rżnięcia, żarna i beczki z kapustom. Zaś zaraz koło tego domu to stał sklep ziemiom obsypany, koło niego to stała psia buda i tam też przy ni była uwiązana suka, który było imie Fineta. I zaś dali to stała stodoła, ale też już ledwie sie kupy trzymała. I tak samo ten chlew to też już był drągami podpierany, w nim to stała kasztanka, potem było przegrodzone i dali stały dwie krowy, jedna jałośka i wałach. Zaś dali to stał chlew dla swiń, które tam w nim były dwie. I zaś jesce dali to też stał chlewik dla gęsi, a kury to siedziały w komiku, bo my w sini to mieli piec do pieczenia chleba. A nad tym piecem to sed komin aż do góry, ale chleba to my nie piekli, jeno kupny jedli. I wychodka to tam też nie mieli: ja i gospodarz to żeśmy chodzili za stodołe, a gospodyni to zawdy na gnoju usiadała.
A moja matka to jak już zem pisał, ze też miała iść gospodarzyć do swego brata. To też koza już była sprzedana, tak i te pare ostatnich kur też matka pozbyła i to już wzina na pierwszego lipca i szła do swego brata. I też izbe zamkła na kłódke i posła z tym małym do swego brata, który mieszka w Małachowie. Winc ja zem też już był od domu moich rodziców odłączony. I to tam zem też to bydło ganiał na ugór. Ten chlebodawca to miał około 25 morgów ziemi. I kiedy też zem to bydło pasał, to zem zawdy ze sobom brał torbe szkolnom i tam zem sie zawdy ćwiczuł, aby też mego pana nauczyciela ukontentować, bo kiedy zem ze szkoły przysed, to zem musiał drzewo rąbać i ładnie układać, a kiedy zem drzewa narąbał to zem musiał iść z gospodyniom do pielenia ćwikły i inny roboty, więc swoją szkolną prace to zem na polu musiał wykończyć. I tam to my też codzień jeno ziemniaki jedli, rano to my je sobie sami ze skóry odzierali i nasza gospodyni to jajów nasmażyła, gospodarz i jego żona to jedli z patelki, a ja to zem miał takom misecke skorupianom, to mi na nią tego usmażonego jaja włożyła. A na obiad to my jedli po większy części ziemniaki duszone i do nich my przepijali maślanke i zsiadłe mleko, tak samo na wieczór to znowu ziemniaki ze skórom, jak rano. I też czasem w czwartek to ugotowała klusek.
A zawdy gdy my obiad jedli, to też zem sie przysłuchiwał, jak ten włodarz woła na pańskich. I też długo nie trwało to ten okomon, co też go ludzie nazywali dobrym panem, to tam z tego dworu sie wyprowadził i było gadane, ze sam sobie dwór kupił. I potem nastał młody okomon i już po kilku dniach to już rano tak klon i wyzywał. I w połednie, kiedy włodarz wydzwonił to już zaraz przyleciał do tych czworaków i tak te dziewczyny wyzywał i też je kilka razy po plecach kijem biuł. I takie błogosławieństwo zawdy swoim poddanym dawał.
W niedziele to też wybuchł gdzieś w Małachowie ogiń i to też prawie mój gospodarz był na kolejke, ze miał z tą beczkom jachać i już to też musiał konia zaprzęgać i tak samo jego sąsiad Andrzejewski. I kiedy te konie miały ruszyć z miejsca to mówi sąsiad do mego gospodarza. Niech jedzie ze mnom wasz Kuba, to na was jest ta droga taka nagła za ciężka. I raz dwa, to ja już był na wozie i my z tą beczką ruszyli z miesca i aby ten ogiń retować. I wody to my ze sobą nie wzieni jeno my sie pospieszyli, aby my tam najpierwsi byli, bo ta najpierwsza beczka to miała nagrode dostać. I my sie tak pośpieszyli, aby jak najprędzej tam zajechać, a naszem zajęciem to było dopiero wody z tego kosęka nabrać co już zem je niży wyminiał. Ale niestety, gdy my już na szose wyjachali, tam po tych kamieniach sie zaczena ta nasza beczka trząść i ona też była rozeschnięta, to nam sie już na drodze rozleciała i my dopiero zaczyni te beczke do kupy zbierać, to już nas też minoły inne beczki i sikawki z Dolska. Więc już nas sąsiad to mówił: Idź patrz, co sie tam pali, bo z naszom beczkom, to sie tam pokazać nie mozemy, bo by sie z nas tam wyśmieli. To ten sąsiad te beczke do kupy zbijał, aby my ją mogli na powrót dostać, a ja zem posed patrzeć, co sie tam paliło, była to stodoła Jaśnie Wielmożnego Pana Budziszewskiego, we który sie dość zboża popaliło. I tam też już sie nazjeżdżało kilka sikawków, kilka beczków z wodą. Mnie to też dziwiło tam, ze przez taki krótki czas sie tam tyle naschodziło ludzi i tele sie tam sikawków nazjeżdżało. I ten Jaśnie Wielmożny Pan Budziszewski to tam tak latał koło tego ognia i mówił: Ukrzywdził mnie, psiakrew. I tak to powtarzał. I kiedy zem powrócił na powrót, to już tymczasem sie zrobiło ciemno, to już na nas czekał sołtys, bo miał zaufane, ze my nagrode dostaniemy. I my mu to nasze wydarzenie powiedzieli, to też zaraz mówił, ze sie trzeba lepi o te beczke starać, aby ona zawdy była w porządku i potem my te beczke zawieźli przed sołtysa i pobrali swoje konie i do domu przyprowadzili. I tedy zem też opowiadał temu memu gospodarzowi co nam sie na ty drodze zdarzyło. I to też cały wieczór jeno było mowa o ogniu.
I tak zem tam też pracował coraz dali. I już sie tez dało słyszeć, ze ta Cierzniacka i ten Konopski to mieli ostatni termin o te dziure i te sprawe wygrał Konopski. I ta Cierzniacka to przeprocesowała dwie krowy i jednego woloka, bo te terminy to sie bardzo długo ciągły. Była to ta skarga, o który ja zem już niży pisał, co zem był na wysłuchach.
Też jednego razu to sie rozniesło po naszy wiosce, ze tu ma przyjechać ksiądz arcybiskup Stablewski z Poznania, więc to już sie każdy poobłóczał i my oczekiwali tego księdza arcybiskupa Stablewskiego zobaczyć i go przywitać. I już długo nie trwało to nadjeżdżała kareta przed pałac Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego. I ten młody dziedzic też wsiadł i pojechali po księdza arcybiskupa. I kiedy z kolei powrócili, to zaraz pojachali na pola pooglądać, a my czekali, aż nazad powrócą. I niedługo trwało to już ten arcybiskup Stablewski przejeżdżał przed pałac i my poklękali. I my byli tego zdania, ze on nam jakie przywitanie przywiezie z Poznania, ale napróżno my czekali, bo on ani nam żadnego pozdrowienia, ani żadnego błogosławieństwa nie dał. I po długim czekaniu to nam przysła służąca powiedzieć, ze mamy sobie iść, bo już błogosławieństwo dostali. I to sie też tam rozniosło niezadowolenie, ze ten arcybiskup to tak mało na nas wartości kładzie i ani słowa nie przemówi do ludzi. I późni to my sie dowiedzieli, ze ten pan ksiądz arcybiskup jeno tam po to był, aby te grunta oględnąć, bo one miały być obsuszane.
I to zem też dali pracował u mego gospodarza. I już nadesła jesiń i nadesła zima. I ten nasz gospodarz to też zawdy w piątek, to jechał na targ do Gostynia, chociaż nie mieli po co, to jachali zobaczyć, jakie zboże jest drogie i też sobie okowity przywieźć, bo oni to też oboje sobie radzi jednego wypili, gospodyni poradziła więcy znieść jak gospodarz. I też mnie nauczyli krowy wydoić i mleko przecydzić przez płat i do garka wlać i szkopek opłókać, bo już w piątek to im zawdy ta wódka do głowy wlazła, to już nie byli w stanie cokolwiek zrobić. To ja zem też kasztanke wyprząg i obroku jej nasypał i wody to zem jej dopiero późni dał, jak zem po raz drugi jej obrok wsypał. I krowy to zem też już wydoił, bo mój gospodarz to też zawdy dopiero na wieczór do domu sie dostał. To już zem też te prace prace porobił i jeno my kolacją zjedli, to my sli rychło spać. I te wszystkie piątki, to my zawdy pościli, bo my jeno jedli ziemniaki ze śledziem i też nieraz z siemiennym olejem. I to też już nastąpiły święta odpustu w naszy parafji, było to świętego Andrzeja. To my też dostali gości z inny parachfiji, bo tam odprawili ten odpust. I tam to sie też do naszego kościoła dość księży naschodziło. I też przed kościół to sie też kilka bud nazjeżdżało.
I za kilka dni to też jak zwykle moi gospodarze pojachali do Gostynia. I już przed wieczorem napowrót przyjachali. I ja to zem też te nakazanom prace zrobił. I ja zem też posed do chlewa, a mój gospodarz to sie rozmawiał z sąsiadem. A nasza gospodyni to miała taki obyczaj, ze jak było zimno to sobie nasypała węgielków upalonych, jesce czerwonych do garnka i to sobie podłożyła pod suknie i tak sie grzała. I tego dnia to też tak samo sobie zrobiła i przy tej sposobności jej sie też wielkie nieszczęście stało, bo sie tak zapomniała i jej sie te jej suknie zapaliły. I ona sie z tym garkiem obaliła i tak sie mocno poparzyła, ze już nie wiedziała co robi. I kiedy my to spostrzegli to my zaraz posli gospodyni na pomoc, ale ona tyle siły miała, ze sie z nami biła, z bidom my ją mogli na łóżko położyć. I też nam było ciężko z ni te jej suknie zrzucić, bo ta izba to była pełna dymu, a ona to tak jęczała, jakby ją kto chciał zabić. I to też mój gospodarz wiedział też jedną metodę i zaraz jej te spalone miesca olejem namazał i tego samego dnia to też zaraz posłał po lekarza i on też jej na to spalenie maści zapisał, ale jej to też nic nie pomagało. I też dość długo chorowała i my też ją pielęgnowali, jak jeno my mogli, ale te bóle to jej sie nie goiły, jeno sie coraz bardzi w ciało wkradały, tak, ze ona coraz bardzi swoją przytomność traciła. I też lekarz też już nad jej polepszeniem wątpił i też już tyle siły zgubiła, ze już o swoi mocy ani sie podnieść nie mogła, jeno ja lub gospodarz my jej usługiwać musieli. I to sie tak ciągło aż po Nowym Roku. W styczniowych ostatnich dniach to zapomniała o sobie i już utraciła rozum i w pierwszych dniach lutego to też u ni był ksiądz i też niedługo tak marnie swoje życie zakończyła. Kiedy sie mój gospodarz z niom ozyniuł to ona była wdowa i miała dwie córki, ta już wspomniana Cierzniacka i jej siostra Filipiaczka, której mąż też tak młodo umarł i już była wdowom, kiedy jej ta matka umarła.
I kiedy ta moja gospodyni została pochowana to ja zem jej nie odprowadzał na smętarz, bo mój gospodarz to mówił, ze izby samej nie idzie zostawić, i to zem został też w doma. I kiedy ten gospodarz do domu przysed, to już był pijany i też zaczon płakać i mówił: Nikt ci nie był winien ty twoi śmierci, jak ta zapamiętała gorzała. Boże odpuść jej te grzechy. I to też dla nas było święto ten dzień, jeno my bydło odpaśli. I ja to zem też już umiał krowy wydoić, mleko przecedzić, masło zrobić i to my sie tak daleko oboje gospodarzyli. I też tedy owedy przyszła tam do nas Feliksowa wyprać koszule, poszwy i tak dali, bo ona to miała czas, bo zimom to pracy nie miała, a jej mąż to do Westfalji odjechał i też licho o niom dbał, i to sobie też chętnie chciała coś zarobić.
I już też długo nie trwało, to sobie mój gospodarz też zaczon szukać inny gospodyni, która miała być jego żoną, miał on też zajęcie sobie jesce panne młodom wziąć, chociaż on już był przed pięćdziesiąt. I tak sobie często kasztanke zaprzęgnoł do woza i jechał tej nowy zony szukać i mnie to nakazał, ze mam nikogo do domu nie wpuścić, jak kto przyjdzie to mam powiedzieć: Mozecie przyjść jak jest gospodarz w domu. I ja zem też tego przykazania słuchał. I razu jednego to przyszła ta Cierzniacka i jej siostra, kiedy gospodarza w doma nie było i chciały do szafy wejrzyć, bo tam miały być jesce ich spódniki, co one matce dały; a ja mówił: Przyjdźcie jak gospodarz jest w domu, teraz tu nie macie nic do szukania. I już ta Cierzniacka to mnie w policzek wyciena, aż mi sie w oczach zaświciło, a ja zaraz zem ją kopnął w brzuch i złapał siekotka, co zem nim zawdy ćwikłe siakał i już zem nie czekał aż dostane wincy, jeno zem zaraz sie tym siekotkiem bronił tak, co zem je zaraz po plecach bił. I one to miały tyle odwagi jeno, ze sie udały w zajęczą broń, ale ta Jagna to była mondrzejsza i mówiła: Pójdź, co sie dopiero ze smarkoczem będziesz umawiać. I tak zem je z izby pozbył. I niedługo trwało to już i moja matka na mnie przyszła hałasować, ze zem te starszą kobiete kopnoł w brzuch, a ja mówie do matki, ze ona mnie w trombe buchła, ze aż mi sie w ślipiach zaświciło. I po dłuższy rozmowie i też matka sobie poszła precz, jak zem jej to powiedział, ze ja jeno musze to wypełniać, co mi gospodarz każe. I kiedy też mój gospodarz na wieczór przyjechał, to zem mu to zdarzenie powiedział, to on mówił, ze zem dobrze zrobił, mógł zem jem ślipie powybijać, to bym był jesce lepi zrobił.
I ten mój gospodarz to też sobie nieraz tak jakomsiś gospodyniom przywiózł, ale ta gospodarka to sie każdny nie podobała. I kiedy też już na noc ta gospodyni tam została to ja zem też posed do domu rodzinnego spać, bo oni tam mieli jeno dwa łóżka, a tak długo jak żyniaci nie byli to nie mogli do kupy spać. I to sie zawdy zem wyniós, co zem zrobiuł ty nowy przyszły gospodyni miejsce w moim łóżku, gdzie ja dotąd spał.
I ty samy zimy to też umarł nasz ksiądz parachfijny z kunowskiej parachfiji, o którym zem już pisał, ze sie nazywał Matuszewski i stało sie to w niedziele rano. I też mi sie przypomina, jak przy wielkim nabożeństwie to jego następca kazał sie za niego modlić i też wielkie kazanie powiedział, ze my naszego gospodarza zgubili i tak dali. Ale ludzie to go nie płakali. I też pamiętam jego wspaniały pogrzeb. I tam sie też tak wiele księży nazjeżdżało i ten pogrzeb też był bardzo ładny i tyle księży i tyle panów to jesce Kunowo nie widziało, jak tego dnia, co nasz ksiądz został chowany. I też go bardzo wielu księży na smętarz prowadziło i został on pochowany na smętarzu przy głównym ganku. I późni był wielki kamień na jego grobie z napisanemi połacińskiemi słowami położony. I kiedy jego brat te jego meble brał, to tam też było gadane, ze przy łóżku jego to miał też takom sparkówke zrobionom, a kiedy sie to łóżko tam rozbierało, to sie same złote jeno tak po ziemi miały kulać.
I po śmierci naszego duszpasterza to też my dostali innego duszpasterza, który też został od naszy parachfiji przywitany i który nazywał sie Blazo. I już na spozimku, to zem też zaczon do niego chodzić na katechizm. I ja zem też tak rad do tego księdza na ten katechizm sed, bo on nam opowiadał o innych krajach i o innych ludziach, którzy sie jeno we wielkich lasach znajdują. To jużbym też nieraz był jesce dłuży chciał posłuchać ty nauki jego, ale te kwadranse to tak przesły, ze zem ani nie wiedział jak. I my tam chodzili dwa razy na tydzień: w środe i sobote, od postu aż do Bożego Ciała. I tego roku to zem też był po raz pierwszy u Spowiedzi świętej.
I już nadesły, to razu jednego to kiedy mój gospodarz przyjachał, to mi już dał nadzieje, ze wnet dostane innom gospodyniom, to będę miał lepi. I już ten ksiądz na przyszłom niedziele już zapowiadał mego gospodarza, ze sie zabiera do stanu małżeńskiego z panną Katarzyną Mielczarek z Sikorzyna, z parachfiji gostyńskiej. Ale ja tozem zmuszał mego gospodarza, aby my też za chlewem wychodek zbudowali, ale on sie ze mnie wyśmiał i mówił, ze zem pewnie ogłupioł razem z tym wychodkiem. I ja to mu zmieru nie dał i zem mu powiadał, ze gdy zem pas bydło u leśniczego, to on tam też miał wychodki, ale on mi odpowiedział: A dy już trzymoj pysk, psiakrew, z twojem wychodkiem wciąż jedno i to samo nawracas. I jednego razu to też sobie gdzieś pojechał precz i ja ziem sie już też umówił z jednym chłopakiem, to on za mnie bydło pognał, a ja zem sie dał i zem ten wychodek zbudował i tak mi sie szyknie udało go zrobić, ze sie niejeden temu dziwował. I kiedy mój gospodarz to zobaczuł, gdy nazad powrócił, to ja myślał, ze mnie zeźre, tak na mnie klon pieronami, ze zem mu deski popsuł i mówił, ze mi ten srocz na łeb ciepnie, ale już po kilku dniach to sie ustatkował i sie zawdy śmiał, gdy ten wychodek zobaczuł i to późni to i nawet miał humor, ze ma na podwórku wychodek.
I już niedługo trwało to mój gospodarz miał wesele w Sikorzynie, a ja to zem był od szkoły na te dni zwolniony, bo zem musiał też świnie paść i gęsi, a potem bydło gnać. I to zem też tak tam już ten podwórek ładnie zabił sztachetkami i dla kurów to zem zrobił miejsce nad świńskim chlewem, bo mi sie nie podobało, że gęsi i kury w sieni powalały. To zem też te sień i izbe, i cały podwórek pozamiatał i ładnie piaskiem wysypał, aby sie nie zahańbić, kiedy ta nowa gospodyni miała na te nowe dobra sie dostać. Więc już zem też nie mógł doczekać, aż ta nowa gospodyni przyjedzie. I już we środe to już mój gospodarz około czwarty po połedniu przyjachał, to ja zem już i wrota otwar i naprzód ten gospodarz zlaz z tego woza, a potem jej podał ręki i posli do izby, a ja kasztanke zem wyprząg i wzion do stajni i potem zem sie też dał do pasienia krów, bo już był czas. A ta nowa gospodyni to mi też dała placka, ze mam na podwieczorek ze sobom wziąć. I to potem tozem był rad, ze już ty domowy pracy nie potrzebuje tak robić. Więc zem jeno po drzewo chodziuł i je rumbał i też zem tak ładnie poukładał, a kiedy ta nowa gospodyni mi tam do tego chlewu drzewnianego poszła, to mi zawdy to tam tak rozpaprała, ze ja zem tego nie móg cierpieć. I ta nowa gospodyni to też była maluśka, ale jesce młoda, ona dopiero coś przez dwadzieścia miała, ale ładna to też niebardzo była… ale ona to chodziła do szkoły, to nic sie nie nauczyła, ani swojego nazwiska napisać nie mogła, ale katechizm to umiała z głowy, a do kościoła to brała paciorki, bo książki nie miała, bo czytać nie mogła. To jesce mni umiała jak ja, to też mnie pomóc nie mogła w szkolny pracy […]
[…] I już w sobote to zem też raz miał nakazane, aby ładnie podwórek zamieś, bo my też dostaniemy gości. I to zem sie też do ty pracy wzion i ładnie pozamiatał, aby nas ty goście nie zawstydzili. I też zem podwórek piaskiem wysypał i mówie do mego gospodarza, ze ma też poszukać gazety i na kawałki porznąć i we wychodku powiesić, tak sie też należy, kiedy goście przyjadom, ale on to mnie za głupiego uznał i sie od śmiechu nie mógł utrzymać. A ja mu powiadam: Kiedy ja u leśniczego był, to tam zawdy był papier w wychodku. Ale on mi odpowiedział: Żeś jest głupi.
Już na drugi dzień to te nasze goście do nas przyjechali, byli to goście ze strony moi gospodyni, był to jej ojciec, jej brat ze swoją zoną. I mój gospodarz to ich zaraz przywitał, a ja zem konie wyprząg i im dał obroku i wody do picia. I już po kilku kwadransach to już mój gospodarz woła: Kuba. I ja zem do izby posed i to mi dał dwie marki, ze mam iść do gościńca po wódke, ze mam dwie kwarty przynieść, ale sie mam uwinąć tak, co za godzine będę na powrót. I ja zem też tak sie uwinuł, ze już zem był na ten czas nakazany napowrót i też zem sie tak spocił, ze jeno ze mnie tak pot ciek. I kiedy zem im te dwie kwarty wódkę w ręce oddał, to i te osiem trojoków im oddaje to mówi też ten gospodarz, ze je mam otrzymać. I ja zem mu za nie podziękował, ze zem go w rękę pocałował, bo to był podaronek. I tak samo ojciec i brat moi gospodyni mi dali po jedny marce i to zem im też za to tak samo podziękował. I potem już był czas do bydła zagnania na ugór. I to zem miał tyle pieniędzy oszczędzonych, ze już mi na moje wydatki wystarczyły, tak, ze zem jajów nie potrzebował kraść więcy.
Nasz nauczyciel to też nam kazał sobie zrobić zygarek na polu, to my też go sobie zrobili tak, ze ten nasz zygarek nam na jedne minute wskazywał, gdy słońce świeciło. To my za późno do szkoły nigdy nie poszli […].
Kiedy my razu jednego przysli do szkoły, to już my sie dowiedzieli, ze nasz niemiecki pan nauczyciel będzie przesadzony, a na jego miejsce to dostaniemy panią nauczycielke z Dolnego Śląska, z nazwiskiem Klimm. I już my na drugi dzień naszego pana nauczyciela Sauera więcy nie zobaczyli, jeno te panią nauczycielke. Ale kiedy już do nas przyszła to te chłopaki też już sie burzyli, ze jej sie bić nie dadzą i tak sie stało. Syn gospodarza ze Szczodrochowa to był nieusłuchany i kiedy mu to pani nauczycielka zabroniła to sie z ni śmiał. I to go ta nauczycielka chciała wyciąć, to on sie jej bić nie dał, to ona go trzcinom po głowie biuła, a on jej zerwał łańcusek od zygarka. I tak sie oboje szarpali jak dzieci dwoje. I takie zdarzenia sie często zdarzały. Ale ja to zem u ni miał łaske tak samo jak u pana nauczyciela. Jeno my ty naszy nauczycielki to tak nie mogli bardzo ukontentować, bo jej to sie ta nasza mowa nie podobała. I razu jednego to my dostali bicie wszyscy z wyjątkiem tych dwóch ewangelickich dzieci, bo my żaden nie mogli wymówić tego słowa Bromberg jak naszy pani nauczycielce sie podobało. I mnie to też tak zawdy trapiuło, ze zem zawdy nie mógł tak wyraźnie wymawiać, jak sie należało, czy zem mówił Gnesen czy Posen, to zawdy zem był poprawiony, bo tego dialektu zem sie nie móg nauczyć. I razu jednego to my też bicie dostali wszyscy przez wyjątku, bo nadeszły królewskie urodziny, a my zadny korony nie upletli na obrazy królewskie, które na ścianie wisiały i to chłopcy to dostali po cztery na portki, a dziewczęta po cztery na ręce […].
I razu jednego to mi mój gospodarz mówi, ze jutro sie mam odmeldować i pojademy na miechlińskie po drzewo. I mnie to też cieszyło, ze będę znowu mógł Śrem i Warte widzieć […]. I kiedy my jachali ku Śremowi, to już nam sie zaczyno koło zadnie z kupy rozchodzić, więc jednak my sie pomaluśku aż do Śremu dostali. I to już sie robiło ciemno i mój gospodarz to posed do kowala, który sie nazywał Schmid. I już też do mnie przysło dwóch zandarmów i mnie sie pytają, gdzie jest mój ojciec. Ja mówię: In Brandenburg. I on mówi dali: Nie należycie wy sie do tego woza? Ja mówie: Tak, ale to nie mój ojciec, jeno gospodarz. A on zaraz mówi, ze ten wóz bez oświecenia stoi. Potem mnie sie pyta, gdzie jest mój gospodarz. Ja mówie: U kowala Schmida. I oni tam pomału sli, a ja zem sie pospieszuł i to zem gospodarzowi powiedział i niż te obaj zandarmy tam zasły to już gospodarz miał latarke w ręce. I ten kowal memu gospodarzowi koło pożyczuł i je zaprawił i potem my jachali pomaluśku do Tworzymirek. I kiedy my za Śrem wyjachali, to było na niebie widać też ten cień od gostyński cukierni i mnie to sie też zawdy zdawało, ze my niedobrze do domu jadziemy. I rano około czwarty, to my byli w Tworzymirkach, a był to ten dzień mroźny, tak ze zem myślał, ze już umarzne na tym wozie. I kiedy my sie dostali do domu, to mnie też mój gospodarz pochwalił, ze zem sie tak zmiarkował i zem mu posed powiedzieć, ze zandarmy sie o światło pytały. To mnie też przed innymi pochwaluł co ja zem miał też wielkom ucieche, ze zem zandarma ocyganiuł i ze my przez ten rozum pięć marek uszparowali.
Na drugi dzień to też przysed do nas ksiądz po kolędzie i sie pytał dość mają dzieci. Oni mówili, ze dopiero kilka tygodni są żyniaci. I potem sie pyta co ja za jeden, a oni mówili, ze ich parobek. I mnie sie pyta, czy już chodze na katechizm, ja mówie tak. To mi kazał mówić pięć przykazań kościelnych, ale ja zem te umiał. I potem mnie sie pyta, jak mi jest imie, to ja mówie, ze Jakób, to mi dał obrazek mojego patrona, co ja zem ten obrazek chętnie miał, bo to był mój patron.
Tymczasem też nadesły mięsopusty i tak my zabili tucznika i narobili kiełbasów i nasolili te okrase. To mięso to też zapeklowali. I tak już nadesed post to my z okrasom nie jedli, jeno z twarogiem i olejem siemiennym. I ja te kiełbasy zem rachował, to ich też było trzydzieści i dwie i one sie za piecem wędziły. I kiedy zem je po raz drugi policzył, to już ich było mni i to mnie też tak trapiło co sie też z temi kiełbasami robi, ale tajnie zem je dali liczuł i to ich coraz więcy brakowało. To zem sobie tego nie dał spodobać, to i ja zem też sie do tych kiełbasów dał tak ze i ja zem sobie też co tydzień jedną zjad, już zem na post nie uważał. I już też nadesła Wielkanoc to jeno jesce pięć kiełbasów zostało i ja zem też cztery w poście zjad. I na Wielkanoc to raz mówił gospodarz, ze ktoś kiełbasy pokrad, jeno cztery zostawił, ale ja zem udał tak, ze są ukradzione, Ala ja wiedział, ze oni je w poście pojedli. I na Wielkanoc to zem jesce kawałek dostał, to było po kiełbasach, więc zem sie też w duchu cieszuł, ze zem potajemnie te kiełbasy zjad, bo bym ich tak był też więcy nie oglądał.
A ja to zem sie też do ty młody gospodyni tak przyzwyczaił, to my sie oboje mierzyli, kto większy. I ja mówie: Jak gospodarz umrze, to będziemy sie oboje gospodarzyć. I ona to też załowała, ze za takiego wdowca posła, ze mogłaby lepi sobie młodego wziąć. I to ta gospodyni to mi też rozmaitości powiadała. I ta gospodyni to mi też nieraz kupiła ślipsik i jaką krage. I też mój gospodarz to dostał jakieś myśli i to ja zem mu nigdy nie móg wygodzić i ja mogem pracować żeby jak najlepi i niedobrze wciąż było. To już też my rychli musieli wstawać zimom, bo zem już o ósmy musiał być w szkole i to niż zem do szkoły posed, to już my kilka razy cepami przemłócili i tedy my śniadanie jedli i ja zem sed do szkoły. I oni to sie też oboje nie mogli pogodzić, jeno sie też zawdy hamrali. Kilka razy to ze sobą wcale nie rozmawiali […].
I tez zem chodziuł do Kunowa do naszego księdza na katechizm, ale już my nie chodzili do kościoła jak te zeszłe lata, jeno do szkoły. I ja zem tak jak w zeszłym roku i tak w drugim roku zem tem też chętnie na katechizm chodziuł, bo nam też nasz ksiądz tak ładnie rzeczy opowiadał, jak inne narody żyją i tak dali, co mnie to też bardzo interesowało. I już na Boże Ciało to zem też miał iść do pierwszy Komonji święty, to zem też posed do moi matki, ze mi ma ubranie kupić i to też mi to ubranie kupiła. I już mój ojciec to też znowu tymczasem przyjachał do domu, to poszli z matką do Gostynia i kupili towaru i mi krawiec Pachura z Kunowa to ubranie uszył. I po wielkich przygotowaniach to zem też w Boże Ciało byłu u pierwszy Komonji świętej. I tam my po tem nabożeństwie byli zaproszeni na kawe do księdza. I my też na pamiątke dostali obrazki z podpisem księdza parachfijalnego, który sie nazywał Blaso. I na ty drodze to sie też tak dość tych ludzi naschodziło, bo im to było dziwno, bo ten nasz zmarły ksiądz Matuszewski to dzieci na kawe nie zaprosiuł, ani obrazków nie dawał. A był to dla mnie dzień ładny i pamiętny i najpiękniejszy w mojem życiu. I jesce też musze nadmienić, ze i ten zmarły ksiądz nieboszczyk też nie chodził po kolędzie, bo jak tam było mówione to mieli ci kunowscy gospodarze mówić, ze on żebrać chodził. I przez to też tam do nas ksiądz na kolęde nie chodził, dopiero jego następca […].
I razu jednego, kiedy mój gospodarz pijany z Gostynia przyjachał to mówi, że na drugi rok to sobie dziewczynę urządzi do pasienia bydła. I j zem też to moi gospodyni powiedział, a ona mówiła: On pewnie zwaryjował. I już na drugi dzień zaczyni sie o mnie szarpac, ale ten gospodarz to ty gospodyni nie chciał ustąpić i przy swojem został i mówi, że ja mu będę za drogi, bo już ze szkoły może wyjde, ale ta gospodyni to mnie chciała koniecznie dali mieć. I to sie wnet dzień za dniem oboje szarpali. I ja to zem posed raz do domu i to zem też ojcu powiadał, ze mój gospodarz to sobie chce dziewczynę urządzić i mówi, ze ja mu będę za drogi. To mój ojciec mówi: To przyjdzies do dom i też sie rada znajdzie, będziesz chodził ze mną do rurków, bo prawie te pola pana Stablewskiego były obsuszane i rurki w ziemie kładzione, to było tam pracy dosyć. I kiedyzem przysed od ojca, to zem im też powiedział ze sie już mają o mnie nie umawiać, bo ja to zem ojcu już powiedział i mi ojciec mówi, ze mam przyść do domu.
I już nadesły święta Bożego Narodzenia i my sie też tymczasem zgodzili. I już w drugie święto, świętego Szczepana to było to po obiedzie to już moja następniczka już na podwórek ze swoją matką przychodzi, a ja mówie: To już teraz moja zastępniczka idzie to już moge sobie dzisiaj iść. I też mi sie zrobiło markotno i zem przez zadnego pożegnania posed sobie do mego domu rodzinnego. Ale zaledwie zem do naszy izby wszed, to już matka mówiła: Tyś, pewnie płakał? Ja mówie: Tak, markotno mi sie zrobiło. Ale matka to mówi: Ześ jest głupi, on cie dosyć wyzyskał. I potem mi sie pytała, czy to jest też tęga dziwa, co na mojem miejscu będzie, a ja mówie: Taka wnet wielka jak ja. I to zem tez posed potem na wieś i sie zabawiuł u mego kolegi Maćka. I kiedy zem na wieczór tam przysed to mi matka mówi: Kiedy już ta nowa służąca jest, to tam już więcy nie pójdziesz. Ale na drugi dzień to już mój gospodarz po mnie przysed i mówi: ze mam tam ten tydzień jesce przychodzić, a spać to moge w domu, więc zem ten tydzień jesce chodziuł, i to zem wnet sie z tą dziewczynom poznał […]. I tak zem tam ten tydzień przepracował i ostatniego to zem też wzion swoją torbe szkolną i przysed do domu rodzinnego. I mój ojciec to też mi zaraz prace nadał, on też umiał obuwie sporządzać, to mnie nauczuł też szyć i to zem sie ćwiczył tak, ze już zem sam móg dratwe zrobić i szczeć wkręcić.
A moja matka to też posła sie spytać do pana nauczyciela czy ja już wyjde ze szkoły, a on to zaczon na matke łajać, ze mnie tak późno do szkoły posłała i ze mi książki nie chciała kupić, a teraz to by chciała, zebym wysed ze szkoły na Wielkanoc. I już też matke zaspokoil i mówi: gdy pan inspektor szkolny przydzie, to on mnie mu przedstawi, i matka posła sobie z Panem Bogiem. I kiedy do domu przysła, to już mi to powiadała, ze mnie pan nauczyciel przedstawi panu inspektorowi. To mi też dali wolności, co zem sie miał nauczyć lepi, kiedy raz pan inspektor szkolny przydzie, abym móg też wszystko umieć. I też raz do nas przysed nasz sołtys, aby mu ojciec buty pozolował. I to ten sołtys to mi takie ciężkie pytania wstawiał: Czy jest można piechty do Ameryki zajść czy do Anglii i tak dali i potem to mi wzion ten pożyczony szkolny atlas z ręki i w niego patrzał i mi rozmaite pytania wstawiał, ale też zem niejeden błąd zrobił. Już też dosyć mnie tak mocno nie zganiuł, ale gdy posed do dom, to mówi do swego Maćka: Tyś ale Kube licho nauczuł, on mi na wszystko nie mógł odpowiedzi dać. To zaraz ten Maciek przysed do mnie i mnie sie pyta, co zem nie wiedział. To mi zaraz te słowa mówi: Ty głupcze, przecież wszystko jest w tym atlasie. To mi też rozmaite pytania wstawiał i mówi, ze to wszystko musze umieć. I on już do szkoły nie chodził, ale on to wszystko lepi umiał, bo on w Westfalii do szkoły chodził i po niemiecku to dobrze móg. I on mi też te wszystkie pytania wstawiał, co sie spodziewał, ze przyjdom w pytanie, kiedy inspektor będzie nas egzaminował. I to on mi te wszystkie pytania popisał i ja mu musiał pisemnie zanieść. I to mi też ojciec kazał te pytania pisać. I na jedno pytanie, to zem napisał: Nasz król się nazywa król Wilhelm II, a on gdy do nas przysed to mówi: Tyś jest głupi, to sie nazywa: Wasz Majestat Wilhelm II. I to mi nakazał, ze mam tego nie zapominać.
I tak sie stało. Już po kilku dniach to przysed nasz pan powiatowy inspektor szkolny. To zaraz po pozdrowieniu go, co my mówili Guten Tag, to mówi, ze chce z tymi gadać, co mają ze szkoły wyjść. I tak nas pan nauczyciel powywoływał po kolei i mnie na ostatku. I ja zem z nich też był wnet najlichszy i zem stanuł na ostatnim końcu, bo zem był na ostatku wołany. I ten nasz pan inspektor szkolny to nie zaczon od tego prawego końca jeno z lewego i mnie sie najprzód zaczon wypytywać. I najprzód mnie sie pyta: Jak sie nazywasz? – Jakub Wojciechowski, panie inspektorze. – Gdzie mieszkasz? – W Tworzymirkach, panie inspektorze. – Do którego powiatu Tworzymirki należą? Ja mówie: śremskiego. – Do której prowincji Śrem należy – Do poznańskiej. – Mamy więcy takich prowincyj? – Tak. – Ile? – Dwanaście. – Do którego związku sie te prowincje należą? I ja sie zapalił i mówie: Do Królestwa Pruskiego, ale zem wątpił, bo to pytanie mi nie było tak wstawione, jak do tego czasu. I mnie sie pyta dali: Ale do którego królestwa należy prowincyja poznańska. – Czy mamy jeszcze więcy takich królestwów? -- Tak. – Jakie? – Bayern, Sachsen i Würtemberg – Jak sie nazywa ten król pruski? Ja mówie głośno i śmiało: Wasz Majestat Wilhelm II. I to mnie poklepł po ramieniu i mówi: Dobrze mój synu. I tak zem sie zaczerwienioł, ze aż pot na mnie wystąpiuł i kiedy zem do ławy przysed, to mi sie tak lekko zrobiło, jakbym sie dopiero narodziuł. I też musze nadmienić, ze te pytania były w niemieckim języku. Były to dla mnie pytania, które zem dostał od pana inspektora szkolnego, to był mój egzamin […].
I ja to zem też chodził do lasu po drzewo i pomagał ojcu szyć, jak miał do roboty. I też już na wiosne to sie zaczyna praca, tam kopali rowki i zakładali rurki, to zem chodził też, kiedy zem ze szkoły przysed, te rowki zawalać. I my tam mieli akord jeden fenig od metra, a ten nasz Schachtmeister to tam nas oszukał, bo uciek a ludziom nie zapłacił. I to mnie i mego brata to też na jakie osiem marek oszukał. I te wszystkie starania były darme i te chłopy to sie też starali do Poznania, bo im było mówione, ze on pieniądze to wzion do Poznania. I tak my byli oszukani od tego zdrajcy. I ten majster był Polak i nas oszukał i nie bojał sie Pana Boga.
I razu jednego to też nasz pan nauczyciel nam mówił, kto ma czas i wie gdzie rosnom głogi, to mamy je wykopać i mu je przynieść, bo on je potrzebuje do szczepienia różów. I ja to zem też kiedy ze szkoły sed, to sie przysłuchiwał na moich kolegów, jak sie burzyli, ze mu różów nie przyniesą, bo oni mu dzikich różów przyniosą, a zaś za to bicie dostanom, a ja to zem sie nie dał namówić, jeno zem posed na dalabuskie pola i tam głogów nawykopywał i aż osiem prętów z korzyniami zem panu nauczycielowi zaniós. I zem zaraz z pola do pana nauczyciela zaniós, aby go ukontentować. I to mi pan nauczyciel mówi, ze mi za to wynagrodzi, a ja mówie, ze już zem nagrode dostał przed cztyrema latami, kiedy mi pan nauczyciel książke dał. A on mówi: Nie zapomniałeś tego jeszcze? Ja mówie: Nie, prosze pana nauczyciela. I na drugi dzień to zem też patrzał zeli te drugie chłopcy mu głogu przyniesą, ale sie nikt nie zdomógł i mu kierzków nie przyniós, jeno ja sam. I na drugom godzine, kiedy pan nauczyciel przysed to sie pytał tych chłopców, czy nie znajdli głogu, ale żaden sie nie odzywał. I potem mówił do mnie zeli jesce dwa głogi będe mógł znaleść, to mam je przynieść. To te chłopcy by mnie byli zahakali za to. I już tego samego dnia to zem mu te dwa żądane kierzki zaniós, aby pana nauczyciela ukontentować.
I już to było coraz ciepli, to już też razu jednego my poszli po ziemniaki, aż na dalabuskie, było nas kilka, i tam prawie kopce odkryli, to my sie na te ziemniaki udali. I kiedy sie też ciemno zrobiło, to my sie dali w droge. I kiedy my już doszli do tego boreczku dalabuskiego, to sie kobiety przeżegnały, bo tam przy tym boreczku to miała familija pana Dalabuskiego smętarz. I ten pan to był ewangelik i jego ojcowie, to tam też były pochowane. To tam było gadane, ze tam sie duchy miały pokazywać, ale ja to zem zadnego ducha nie widział. I kiedy my do tego kopca nadesli i sobie tych ziemniaków nakładli do miecha i sie udali na powrót, to tak te kobiety strachu dostały, ale nie od tego, aby je kto uchwycił, jeno sie bały duchów. I to sie im tak w głowie popsuło, ze nie mogli do domu trafić i kiedy my mówili, ze mają tutaj z nami iść, one mówiły, ze my niedobrze chcemy iść i nas nie chciały usłuchać i posły też swoją drogą i my swoją. I też moja matka była między niemi i też nie chciała z nami iść, jeno sie przeżegnały i szły swoją drogą. I ja to zem też z temi szczęśliwie do domu przysed i powiadam ojcu, ze matka to z nami nie chciała iść i sły innom drogą sobie, ale ojciec to sie zaraz zabrał i my szli tych kobiet szukać. I my szli kawał tą drogą i niedaleko lasu królewskiego to my je znajdli i takie były skatajone, ze już sie nie mogły do kupy znaleźć i też ani nawet z nami nie chciały iść, jeno sie spierały z nami, ale sie przeżegnały i mówiły: Niech sie stanie wola boska i szły z nami ku domowi. I ojciec to wzion ten miech z ziemniakami od matki. I kiedy my przysli do domu, to już stróż gwizdał drugom godzine.
I też ten gospodarz Stachowski to zabił świnie i ta świnia to miała trechiny. To już nasz nauczyciel, co on te świnie naglądał, to też posłał depesze, ze Stachowskiego świnia jest nie do jedzenia, to ma być zakopana. I już około wieczoru, to musieli świnie wywieźć do gmińskich glinek, bo tam zandarm przysed i to nakazał. I tak sie stało. Ale kiedy sie ściemniło to już Kosowska swego Andrzeja do mnie posłała, aby ty świni iść pilnować. I ja zem też zaraz posed z tym kolegom. I po mały chwili to przysed mój ojciec, Kosowska i matka i my te świnie wygrzebali i zanieśli do naszego domu. I już sie dali do pracy i świnie rozebrali i gotowali to mięso, co sie nie dało nasolić. I ja to zem też zaraz na drugi dzień musiał iść do Dolska po dwadzieścia fontów soli i to okrase nasolili i mięso, to my takom pieczyń mieli, jak jesce nigdy w naszem życiu. I tak my sie podzielili tą świnią i nam sie nic nie stało. Ale już na drugi dzień, to było słychać, ze świnie skradli, inni to znowu mówili: powstała. I też ta Kosowska to mówiła, ze to Pan Bóg tak dał, ze sie tak stało. My świnie zjedli i żyjemy do dnia dzisiejszego i my odm trechinów nie umarli.
Nadsed już ten czas, za jazem miał wyjść ze szkoły. I już gdy zem posed na ten dzień, to nam pan nauczyciel dał ładnom instrukcyją, aby my dali byli posłuszni swoim przełożonym. I te drudzy to były córki i synowie gospodarskie, jeno ja zem był syn robotnika, to pan nauczyciel mówił, ze mam ojcu mówić, ze mnie ma dać za co uczyć. I potem nam dał szkolne poświadczenie i my mogli iść sobie do dom. I kilka dziewcząt to pana nauczyciela pocałowały w ręke, a z chłopców to ja jeno sam zem był, co zem go w ręke pocałował. Stało sie to piątego kwietnia 1896 roku, kiedy zem szkolnom godzine ostatniom zrobił. I na świadectwie szkolnem to zem miał wszytsko „gut”, jeno pisanie „genügend”. I już zem też sie trapił, ze zem miał to jedno niedobrze, ale sprawowanie to mi napisał bardzo dobrze. I kiedy zem też do domu przysed, to już zem ojcu powiadał, ze pan nauczyciel mówił, ze mnie macie dać za jakiego rzemieślnika wyuczyć, ale ojciec to sie śmiał i mówił: Za złodzieja cie dam uczyć. Tak zem zakończył szkołe i szkolne lata.
Moja matka to też już pogadała z włodarzem i już od połednia tego samego dnia mnie matka posłała na pańskie do dworu Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego. I ten pierwszy dzień, to my ziemniaki zasadzali, bo tam nie było zadnego zameldowania, jeno dopiero gdy rządca przysed na pole, to każdego napisał. I tam zem miał na dzień dostać 40 fenigów i pracowałem od widoku aż słońce zaszło. Ale tam mi sie nie widziało pracować, bo ten włodarz Szopny, to tak klon na te dziewczyny. Jak sie która sprostowała troche, to zaraz mówił: Rób, stara babo, nie stój. A ten włodarz to gdy zobaczuł swego przełożonego, to by sie wnet nie przepad. I ten Jaśnie Wielmożny Pan, to on zawdy przysed, kiedy miało być połednie, ale on z ludźmi nie gadał, jeno niektóre to go za nogi obłapywały z tych starszych dziewuch. A po rękach to go wnet wszystkie całowały, ale mnie to sie nie widziało. I co dwa tygodnie to była wypłata. Kiedy my sie w sobote około ósmy tam poschodzili, to dopiero rządca posłał włodarza do księdza po drobne pieniądze. I to też włodarz to musiał tam i nazad godzine iść aż do Kunowa, zaś sie też chwilke zabawiuł tam u tego księdza. Potem też jak zwyczajnie to po drodze wsed do gościńca, bo w Tworzymirkach to gościńca nie było. I potem przysed do zarządu, to dopiero porachowali te fenigi i około pół do dziesiąty to zaczyni tych ludzi wypłacać. I ten rządca to miał wszystkich za głoskom pisanych. Więc ja zem sie też musiał, aż do ostatka tam postawić. I te dziewczyny, to też tam z tymi parobkami w sieni żartowały, a ten rządca nie móg tego cierpieć, to wzion bata co miał nad łóżkiem wisięty i zaczon te dziewczyny bić i mówił: Nie możecie być cicho? I my czekali za temi pieniędzmi aż do pół do dwunasty i potem mówi włodarz, ze ci co jesce pieniędzy nie mają, to mają przyjść jutro rano o ósmy. I ja to zem posed godzine późni, bo zem wiedział, ze to będzie tak dłuży trwało jak godzine. I kiedy zem tam zased to pan rządca jesce spał i te ludzie, to tak tam czekali, jak pies około gorący bryi. I około pół do dwunasty to zem dostał też te mojom wypłate, to już zem do kościoła nie mógł iść, bo było za późno. I te wypłate to zem też dostał samemi fenigami wypłaconom. […]. I tam już nie było zadnego przyjemnego słowa od tych dozorców usłyszeć.
Na pierwszego maja to dał leśniczy ogłosić, ze przyjmuje ludzi do pracy i płaci po 80 fenigów, i praca od siódmy rano aż do piąty na wieczór, i godzina połednia i pół godziny śniadania. I ja mówie do moi matki, ze pójde do lasu pracować, tam zapracuje jesce raz tyle i tak długo nie będę potrzebował pracować. Zem był pewny, ze tam na nas nikt nie będzie klon i hałasował. I też już na początku maja, to zem tam posed to nas było chłopców czterech i dziewcząt sześć. I też z innych wiosek też klika tam przysło, jak z Małachowa, z Dolska, z Ługów, tak ze nas tam było dziewiętnastu do kupy. I kiedy już ósma godzina była to wysed ten leśniczy i mówi, ze mamy iść do dukta nr 102 i on tam zaraz przydzie. I mnie to też poznał i mówi: No, Jakób już ześ ze szkoły wysed – ja mówie: Tak. I on mówi: To mnie bardzo cieszy. Ale on to mówił w języku niemieckim, bo po polsku nie umiał. I kiedy my tam zasli na to przeznaczone miejsce, to nam pokazywał rozmaite drzewa: sosny, dęby, świerki i buki. Już było połednie to mówił, ze mamy zjeść obiad i on tu znowu przydzie. I po obiedzie to nas pooprowadzał po lesie i też nam rozmaite pytania wstawiał. Potem nasze imiona i nazwiska popisał. To już tymczasem zrobił sie wieczór i mówił, ze na drugi dzień to mamy przyść na podwórze i kto ma kart inwalidów to ma ze sobom przynieść, to mówił, ze mamy dzisiaj iść do domu. On zawdy mówił: na do dom. I na drugi dzień to my tam sie o siódmej stawili i jesce dwaj świeży i my pobrali narzędzia i my sli do szkółki. I on nam tak ładnie mówił, jak mamy co zrobić, a tym dziewczynom to każdy mówił Marynka, a nas to po imieniu zawdy wołał. I tam też każdemu jednemu te prace pokazał i my chłopy to robili dziury do flanców, a te dziewczyny to te flance sadziły. A ten leśniczy to mówił, ze mamy robić wolno a dobrze (…).
I już na drugi dzień to sie do naszy szkółki też żmija wkradła. I te dziewczyny to zaraz zrobiły hałas i to my zaraz ją zaczyni bić. I ta żmija to sie taka zła zrobiła, ze sie owinęła w kłombek i na tego leśniczego prosto sie ciepła, tak, ze my z niom mieli do czynienia. A ten leśniczy to ją zawdy tak sprawnie uderzuł, ze zawdy ona odleciała. I kiedy ja też te sposobność miał, to zem ją tym świdrem tak szykownie wycion, ze zem ją zaraz na dwa kawałki przecion. I nawet ta połowa ty żmii sie na nas ciepła, ale już słabo, to my ją na kawałki drobne posiekali. I ten leśniczy to mówił, ze mamy takiego robaka zabić albo mu wcale dać spokój. I jak sie z takim robakiem bijemy i on sie na nas ciepnie to mamy tak uważać, co go zawdy trafiemy albo sie na strone wywijać, bo taki robak to kilka metrów poradzi skoczyć. I on zawdy jeno prosto skoczy, to go idzie lekko zabić i to sobie mamy pamiętać. Taką instruckyją my od tego lesniczego otrzymali.
I też my te pierwsze dni to my dostawali odwiedziny. To też przysed nadleśniczy z Mosiny albo też z Poznania jakiś pan nas odwiedził, i też dość razy to nas odwiedzał ten pierwszy leśniczy z Łagowa, który się nazywał Hofman. I kiedy też już nas wszyscy poodwiedzali to razu jednego leśniczy mówi do mnie: Jakób, kogo chcesz mieć ze sobom to go mozes wziąć i jutro oba nie przydziecie tutaj jeno na podworze. I ja mówie, ze niech Kosowski ze mnom tam idzie. I to temu to powiedział i już na drugi dzień, to my sli na podwórze leśniczego. I kiedy my tam zasli, to już tam był parobek nie ten sam co tego czasu, gdy zem był u bydła, ale ta służąca to jesce tam była i też zaraz pani swojej powiedziała, ze Jakób tu znowu jest to nam będzie śpiwał. I ta pani wysła i mnie sie pyta czy już zem ze szkoły wysed. I mnie sie pyta, czy zem dobry Führungszeugnis dostał. Ja mówie, ze tak, a ona mówi jutro go tu przyniesiesz i mi go pokażesz. Ja mówie – dobrze. I to my mieli nakazane, ze mamy iść do drzewnika i drzewo przerzynać. I my też tam to drzewo przerzynali i my je zaraz też łupali na drobne i ładnie układali. I ta służąca to tyle obiadu tam ugotowała, co my to zawdy zjedli co nazbyt zostało (…). I na drugi dzień to zem tam to szkolne poświadczenie ze sobom wzion i ty pani pokazał. I ona je też zaraz przejrzała i mówi, ze to jedno genügend też tu jest niepotrzebne i mówi, ze zem sie miał lepi pisać uczyć i mówi, ze go też panu pokaze. I kiedy pan leśniczy na obiad przysed i to poświadczenie mu ta pani pokazała, to i on na mnie łajał, ze kiedy zem to wszystko dostał gut to i o to jedno zem też mógł tyle starać, co bym gut dostał. I mówi ten leśniczy, ze on z tego nie jest zadowolony (…). I my też i w ogrodzie kilka razy pomagali, i też my jesce innom prace robili. I tam to też było bardzo wesoło pracować i już za widoku my do domu przysli. Włodarz to jesce na dziewczyny klon, to my już koło nich sli ku domowi i tak samo rano ci na pańskiem to już byli spoceni to my dopiero do pracy sli. Taka wielka różnica była między tą i ową pracą.
I też już nadesed dzień świętego Jana Chrzciciela, to my też przynieśli ziela z Czarnego Kału na korony, aby też naszą Bożą Mękę ustroić. I te dziewczyny to uplotły korony. I tam też stały w tych Tworzymirkach aż trzy te Boże Męki, jedne stroiły dziewczyny ze wsi, do który i ja sie należał, druga to stała w ogrodzie Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego – te stroiły dziewczyny z pierwszych czworoków od Dolska, a ta trzecia to stojała na krzyżowy drodze, która do naszego kościoła kunowskiego prowadziła, a ta druga droga to prowadziła do Dalabusków i te Bożą Mękę to stroiły dziewczyny z tych pierwszych czworaków z Kunowa. A ta jedna partyja chciała swoją Bożą Mękę lepi ustroić jak druga. I kiedy my też tych zielów przynieśli i tym dziewczynom dali, aby te korony upletły, to tam sie każdy staral, aby sitowia naosmekać i też rosotniku kwitnącego narwać, aby nasza Boża Męka była najładni ustrojona.
A kiedy my sli od pracy to mi mój kolega mówi: Wiesz ty Kuba, co ja ci coś powiem, zeli nam sie uda, to my będemy bogaczami, bo moja babusia to sie modliła wczora na zapłociu i widziała, ze sie tam koło ty kamionki paluły pieniądze aż na dwóch miejscach, i te pieniądze to musiały być złote, bo żółte prominia wydawały. I mnie już moja babusia nauczyła jak je sie też może wydostać. Musimy mieć do tego wode święconom i dwa palma i krede święconom i łopate, i to miejsce się pokropi, ale nie do sie, jeno od sie, potem sie położy te dwa palma na krzyż i sie to miejsce obkryśli i potem sie na to miejsce układzie i sie czeka aż sie te pieniądze zacznom palić. I już my byli oba ujednani, a na wieczórto już my sobie te wszystkie ceremonije przyszykowali. I już mój towarzysz do mnie przysed i mnie też jesce nauczył, ze kiedy tam będziemy na tych pieniądzach leżeć, aby jaki duch nam sie pokazał to będemy mówić: Wszelki duch Pana Boga chwali. Jak będzie dobry duch to nam odpowie: I ja go chwale. To mu powiemy tak: Idź do tego, co jest niebo i ziemia Jego. A kiedy będzie zły duch to nam odpowie: I ja go nie chwale. To mu odpowiemy: Idź na drogi rozstajne i na przepadliska wieczne. Ale mysimy być śmiałymi i sie nie zlęknąć. I tak my też sie ze wszystkim wybrali, ale o tem my nikomu nie powiedzieli. I już około pół do ósmy to my tym dziewczynom pomogli te Bożom Mękę ustroić i tak jak im sie podobało. I też sie kilka razy zaczyny umawiać, bo jedna to tak, druga to owak chciała. I kiedy ta Boża Męka była ustrojona (ona stała w ogrodzie tego już wymienianego Markowskiego) to my około ni posiedli i my naprzód zawdy zaśpiwali najpierwszą pieśnią do świętego Jana: „Witaj Janie …”. I ja zem też te pieśni chętnie śpiwał, ale w ten dzień to jeno zem myślał o tych pieniądzach. A mój młodszy brat to też posed nazrywać gałązków lipowych do ogrodu Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego, bo tam to było mówione, ze we którym domie sie nie znajdują lipowe gałęzie, to w tym domie kusić będzie. Ale mój brat młodszy to sie zmyluł i zamiast przynieść gałęzi lipowych to przyniós gałęzi olszynowych i to dopiero my na drugi dzień zmiarkowali.
A kiedy my już te pieśnie przestali śpiwać to ja sie z moim kolegą zabrał i udali my sie po te pieniądze na te kamionke. I kiedy my tam zasli to my z wielkim spokojem to miejsce okropili święconom wodą i potem my to miejsce określili i te palma położyli koło nas na krzyż i my czekali aż będzie stróż dwunastą godzinę gwizdał. I kiedy my stróża usłyszeli, ze już gwizda dwunastą godzine, to my sie pokładli na te święcone palma i czekamy rychło sie te pieniądze zapalom i sie nam pokażom, ale niestety już stróż gwizdał pół pierwszy i pierwszom i te żądane pieniądze nam sie nie pokazujom, więc my jesce chwiłke czekali, ale wszystko na podaremno i z jakom wielką ochotom my po te pieniądze sli z takim smutkiem my sie powrócili. I gdy my szli koło jego babusi domu, to ta babusia siedziała na pnioczku od rombania drzewa. I my jej sie nie uzalali, ze ani zły, ani dobry duch nam sie nie ukazał i też piniędzy my nie widzieli. Ale ta babusia to mówi: To jednak dla was te pieniądze nie musiały być przeznaczone, bo zeby dla was były, to by wam sie pokazały. I tak nas ta stara Szymosiowa pozbyła w te noc świętego Jana.
I kiedy my szli do pracy na drugi dzień, to my sie też tak mondrowali, ze to lepi by było, zeby my tam nie szli, bo to pewnie jest jeno wszystko głupota i pieniądze sie wcale nie palom, jeno tak ten naród o tem gada, a sam sobie nie wierzy. I kiedy my z lasu szli do domu, to my też do wron wchodzili aż na najwyższom sosne i gdy było większe, to my je wybierali z gniazdów. I to była kilka razy ładna pieczyń z nich. Jeno jednego razu, to zem sobie też moje spodnie tak nieszczęśliwie zahocył o sęk, ze zem je sobie rozdar od góry aż do dołu tak, ze jeno zem je musiał do kupy witkami powiązywać i kiedy zem do dom przysed to mi je matka też musiała sporządzać.
Razu jednego to kiedy my szli od pracy to nas spotkało pare panów i nas sie pytali skąd idemy. Ja mówie: od pracy. A gdzie pracujecie? U leśniczego. Dość tam macie na dzień? Osiemdziesiąt fenigów. To jest bardzo mało – oni do nas mówiom. A ja mówie: U pana Stablewskiego to my jeno po czterdzieści fenigów dostali. I potem te panowie mówią – zeli nie wiemy o ptakach –Tak, o więcy jak o jednym – A gdzie? Tam koło Łysy Góry, koło Czarnego Kału, około zbójnicki Boży Męki. A oni nam mówią, ze nam dadzą po marce każdemu za każdego ptoka co im pokazemy. I my już sie udali i posli im kilka ptoków pokazać. I te panowie to sobie jeno do książki to pisali i mówili: Dzisiaj już jest dosyć, jutro to będziemy więcy szukać. I te panowie to nam dali kazdemu po dwa talary i mówili, ze przez kilka dni to znowu przyjdom, to im mamy o więcy ptaszkach powiedzieć. My już kilka gniazdków naszukali, ale te panowie to już nam sie więcy nie pokazali. I też my mieli wielkom radość, bo to było wielkie szczęście dla nas. I też razu jednego, to też my tam jedną paniom natrafili. Ona sobie chodziła po lesie z dwoma chłopcami. I gdy my koło ni przechodzili, to my mówili: Dobry wieczór i ta pani to nas zaczena wyzywać po niemiecku, ze tu w królewskim lesie to mamy po niemiecku gadać. A my jej mówili, ze ona ma trzymać trumbe, bo po ni dostanie i byliby my jej wnet po trumbie dali, ale ze tam też sie innych ludzi po tym lesie kręciło, to my tele odwagi nie mieli. I my ją też wyzywali po niemiecku: Głupia świnia, głupia gęś i jak my jeno umili.
Razu jednego to też mojemu bratu coś do głowy przysło i wzion mały dzbanuszek i posed do lasu po jagody i mówił sobie, ze kiedy ja przyjde do roboty, to on będzie przy drodze te poziomki rwał, to mnie będzie widział. I ja zem nad wieczorem jak zwykle do domu przysed, a matka to mnie sie pyta: Stacha ześ nie przyprowadził. – No, nie, odpowiadam, ja go wcale nie widział. I matka już zaczena płakać, ze jej dziecko robaki zeźrom. I jesce my tego samego wieczoru posli mego młodszego brata szukać. I już na próżno to było. My go tak wołali, co my jeno gardła mieli, aż sie po całym lesie rozlegało: Stachu, Stachu, ale wszystko na próżno. I już matka tak sie napłakała. Późno w noc my przysli do domu. I już na drugi dzień to go matka posła zameldować na policyją, ze jej synek zginął. I latala po lesie cały dzień. I już koło wieczora to go jedna dziewczyna przyprowadziła do Tworzymirek. Jemu sie w głowie zakołowróciło, zamiast do Tworzymirek iść to sed w innom strone i posed aż za Dolsk do Lubiatowa. I tam sie go ludzie pytały gdzie on idzie, a on mówi: do Tworzymirek. To go tam też uchwycili i mu nie dali samemu dali iść.
I kiedy zem na te wioske Lubiatowo przysed to mi sie też przypomina, ze tam w Dolsku to jeden nauczyciel niemiecki z nazwiskiem Semer to tak jedno polskie dziewce mocno zbił w szkole, ze na drugi lub trzeci dzień to już umarło. I tam było gadane, ze ten nauczyciel to za to nie był wcale ukarany, jeno Niemcy wszystko zataiły.
Przypomina mi sie też kiedy zem posed do Dolska na strzelnice. I tam to też zem słyszał po raz pierwszy, kiedy na trumbach grali „Jeszcze Polska nie zginęła”. I tam też były wygrawki i tam wołali: Ostatnie trzy losy po groszu. I ja tam zem nie miał szczęścia, bo zem trojaka przegrał com go dostał i nic zem nie wygrał. I mój krzesny to tam miał korone opasanom, bo on tego roku został królem strzeleckim. Był on obywatelem polskim z nazwiskiem Źakowski.
I już na pierwszego lipca to była ta praca tam w tym lesie zakończona. I kiedy my te prace skończyli, to nas leśniczy zaraz powypłacał i my też te narzędzia zanieśli na podwórze. I my tego dnia już około trzeci po obiedzie byli w doma i my ten cały dzień zapłacony dostali. Na drugi dzień, to już włodarz sie dowiedział, ze już zem jest w doma i przysed do nas i mówi, ze rządca kazał mi powiedzieć ze mam przyść do roboty. I ja zem też sobie czasu nie zmudził i zem posed do pracy znowu na pańskie do Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego. I już w niedziele to zem miał moje urodziny i skończyłem lat czternaście 3 lipca 1898 roku. I już zem dali pracował na tem pańskiem, ale tam zem tak dobrze nie miał. I kiedy zem tam dali pracował, to my tam obhakiwali cukrówke od rana, a potem my siano przetrząsali […].
I razu jednego to też my musieli sól składać. I to mi też tak mocno ciężko to przysło, bo te miechy od ty soli to były o wiele większe jak ja, ale zem sie też nie chciał podać, ze zem jest słaby, to zem też te miechy tak porówno z drugimi nosiuł. I tak samo przy składanu siana, to zem sie tak skatajuł, ze już mi dechu brakło, ale zem sie naprzód nie dał nikomu. I po kilku dniach to my dostali nowego rządcę, którego sam arcybiskup Stablewski tam nadesłał. I te pierwsze dni to też tam ładnie z nami pomówił, ale po kilka dniach, to też tak samo na dziewczyny umiał kląć, jak ten co tam wprzód był, i jesce lepi, bo i nawet suki tym dziewczynom umiał mówić. I też był to jesce samotny rządca i o nim to też tam było gadane, ze on też nic nie warcien jest i też za dziewczynami patrzy.
I razu jednego to my też wyrywali zielsko z pyrek i te ziemniaki to też były miejscami tak zarośnięte ze łętów widać nie było. I zdarzyło sie to też przed połedniem w sobote, to przysed tam na to pole sam Jaśnie Wielmożny Pan Marjan Stablewski. I to sie też te dziewczyny tak zaraz uwijały, ze jedna chciała zrobić więcy jak ta druga. I niestety my na lewym rogu to takie zasrosnięte te radlonki trafili, ze my z temi pierwszemi nie mogli przyść razem. Było nas to czterech i ten JWP Stablewski to zobaczył i mówi: Kiedy z temi pierwszemi nie mogom zdążyć, to ty płaty dostać nie mogom. I to nasz włodarz to mówi: Proszę JWP te pierwsze radlonki to są gołe, a w tych to ani łętów nie widać. A ten JWP mu mówi: A wy Szopny trzymajcie gębe, czy ja was sie o to pytam? I ten włodarz sie zapaluł, jakby mu kto ognia na twarz nasypał i nic nie mówił więcy. I ten JWP sie tam jesce też małom chwilke pobawił i sobie posed. I już tymczasem włodarz mówi: Róbcie połednie. I po obiadzie to już my znowu te drugie dziewczyny dogonili. I na wieczór to już było ogłoszone, ze wypłata dopiero w niedziele rano będzie o pół ósmy.
I ja zem też tam posed dopiero o dziewiąty, bo ja zem też wieział, ze ja dopiero zem był na ostatku pisany. I kiedy zem też i ja na kolejke przysed, to tam ten włodarz nas po jednemu do zrządu dominjalnego wpuszczał. I już te co też na te nieszczęśliwe radlonki trafili, to już mieli łzy w oczach, ze zamiast po 70 fenigów to im jeno po 40 fenigów na dzień wypłacił. To i ja zem już wiedział, co i mnie będzie czekać. I tak sie stało. Kiedy ja zem był na kolejke, to już mi ten nowy rządca mówi: Na rozkaz dziedzica mam ci jeno po 40 fenigów wypłacić i ja zem to też uznał, ze jest niesłusznie, jak włodarz to mi powiedział, ale to jest rozkaz dziedzica. I mi samemi fenigami te dwanaście dni zapłacił. I mnie sie markotno zrobiło i zem do domu przysed ze łzami w oczach. I moja matka i ojciec to byli w kościele, ale ja to już nie mógł iść do kościoła, bo ta wypłata tak długo trwała, ze już wnet ludzie mieli wyjść z kościoła. I kiedy ojciec najprzód do domu przysed i ja mu to powiadam, to mówił, ze zem mógł mu te fenigi w ślipie ciepnąć. Od rana czwarty aż do wieczora pół dziewiąty za 40 fenigów robić, to już by sie mogli samego Boga bać. I potem matka gdy do dom przyszła, to już to wiedziała, bo to ja nie sam to szczęście miał. I już mówie: Jutro to pójde sobie gdzieindzi pracy szukać, co więcy zarobie. I już gdy mój ojciec sed do torfu rżnięcia, to ja zem też wstał i miałem zamiar iść do Gostynia do Schulca, majstra brukarskiego sie spytać, czy dla mnie pracy nie ma. I kiedy zem już sie zabrał, to zem posed do tego rządcy i mu to mówie, ze za te pieniądze robić nie mogę. A on mi mówi: Tak dziedzic rozkazał, moja to wina nie jest. I ja zem też już kazał twojej matce powiedzieć przez włodarza. I ukończyłem tam te prace 16 lipca 1898 roku.
I już 18 lipca tego samego roku to zem sed ty pracy szukać, jak zem już napisał. I kiedy zem od tego rzący wysed to zaraz zem sed przez Kunowo i zaledwie zem za Kunowo wysed to zem tam trafił dwóch panów Niemćów. I ja zem też na nich wejrzał i ten jeden pan mówi do mnie po niemiecku, gdzie ja idę. Ja mówie: pracy szukać. A on to mówi, ze mam tu u nich zostać, oni dla mnie prace mają. I ja zem myślał, ze oni sobie ze mnie kpiom. I potem mi mówi, ze ich mam zaprowadzić do jakiego gościńca. Ja mówie: tu tylko jest jeden. – To wystarczy. I już mi dał ten majster, który sie nazywał Lindeman, mały kuferek do niesienia i mówi, ze też mogę go nieść. I my szli do gościńca. Oni tam obiad obstalowali sobie. I ja to gdzie zem miarkował, to miałem iść ludziom powiedzieć, ze tu jest majster od kanału, to on ludzi potrzebuje do szlamowania kanału. I to już sie kilku zgłosiło. I potem mnie sie pyta, jak sie nazywam. Ja mówie: Jakób Wojciechowski. To on mówi: No, Jakób to już wystarczy. To też już mówił, ze mam dzisiaj iść z tym panem do Gostynia i z Gostynia to mam zaraz iść do domu i ludziom powiedzieć kto chce przyść do pracy, to może przyść, chłopy dostanom po 3 marki dziennie, a dziewczyny po 1 marce 75 fenigów dziennie. I już zem to zrobił, to zem też chłopom to powiedział w Tworzymirkach i kilku dziewczynom to już na wieczór sami posli do gościńca sie spytać, czy to prawda jest. I już na drugi dzień to sie nas tam kilku nazbierało i to my wszyscy poszli do Gostynia na dworzec i tam my pobrali te potrzebne naczynia i potem my poszli do jedny śluzy i tam my ją zamkli, a te drugom otwarli i to woda odciekała, to te chłopy i dziewczyny zaczyni ten kanał szlamować. A mnie to ten majster napisał liścik i miałem iść do Gostynia do redakcji gazety niemiecki i tam miało być ogłoszone, ze jesce ludzi potrzebuje. I to mi też dał coś pieniędzy, co zem zaraz tam zapłacił. I kiedy zem na powrót przysed, to już mi też kazał iść do Małachowa i tam miałem ludziom powiedzieć i stamtąd miałem też zaraz iść do domu i jutro rano znowu przyść. I my tam pracowali od siódmy rano do wieczora siódmy i pół godziny śniadanie, godzine obiad, i pół godziny podwieczorek, a w sobote to my też robili jednom razom aż do drugi po obiedzie, to my mieli wolne, tak, ze o drugi, to my już mogli iść do domu. I już tam sie też ludzi naschodziło tyle, ze miał dosyć. A ja to tam zem jeno był za latacza, to zem posed na poczte, do gościńca majstrowi po obiad o jedenasty. I ten majster to mnie też zawdy, gdy zem nie miał co robić, to wzion do tego tam celta zbudowanego i mnie uczył po niemiecku. To zawdy gdy zem miał po co iść, to zem zawdy musiał każde słowo powtórzyć, co on mi powiedział i miałem nakazane głośno gadać i każdemu śmiało do oczu patrzeć, jak zem z kim gadał. I już w pierwszym tygodniu to mówił, ze jeno po niemiecku mam gadać. I mam to też zawdy w sobote to tam z Poznania też zawdy jakieś panowie przyjeżdżały, to ja zem po nich chodził na dworzec do Gostynia, to mnie ten majster też nauczył jak mam mówić.
[…] I gdy zem na ten dworzec posed do tego Gostynia, to już po mały chwiłce pociąg nadesed i ja już zem tego pana poznał, bo on miał mape skórzanom pod pachom i mały kuferek. I ja zem do niego śmiało przystąpił i kapelusz z głowy zdjon, śmiało na niego wejrzał i mówił to pozdrowienie i sie troche ukłonił. Potem zem mówił, ze zem jest tu przysłany od pana Schachtmeistera Lindemana, czy jest pozwolone kuferek nieść. A ten pan mówi: Proszę, proszę ładnie. I ja zem wzion ten kuferek i ide naprzód. I kiedy zem do ty szosy przysed, co do Kunowa prowadziła, to on mówi: My to najprzód na miasto pójdziemy i posukamy jakiego hotelu. I ja zem go też zaraz prowadził do pana Zabańskiego hotelu i stanołem koło drzwi, a on sie popatrzał i mówi: Ja już widze, tam do tego drugiego hotelu pójdemy. I zaraz ja znowu sed naprzód i to zem drzwi otwar i on za mnom zaraz sed, i ja te drzwi przytrzymał, aż ten pan nie wsed. I on mówi: Dziękuje ładnie. I my przesli przez te izbe zwyczajnom i sli do drugi izby, to on mówi, ze mam ten kuferek na krześle położyć i zaczekać w ty pierwszy izbie na niego. I ja to zem sie też pooglądał i tam też była gazeta niemiecka do czytania, zeli sie nie myle to był Posener Anzeiger i to zem też te gazete pilnie czytał. I już po chwilce to mnie sie pyta, czy mogę czytać. Tak – i zaraz mu zem zaczon czytać, chociaż zem nie rozumiał co zem czytał. I on mówi, ze ładnie. I potem my sli do ludzi i naszy pracy. I kiedy my przysli na te szose, co do Dusiny prowadziła, to mi sie pyta: Co to jest tam za wieś. Ja mówie: Daleszyn. – A co tam za fabryka? – Mączkarnia. – A na ty górze co to za wieś? – Ostrowo – ja mówie – chcemy tutaj tędy iść, to mamy bliży. I to my też już tymczasem byli na miejscu. Potem mi ten pan kazał ten kuferek położyć, i ja zem wzion tablice, a ten pan uszykował swoje lornetki i odmierzył od jedny aż do drugi śluzy. I kiedy my te miejsca poodmierzali, to już mi kazał tablice do kupy ścięgnąć, bo ona sie na trzy razy wyciągała. Potem to mi kazał wszystkich do kupy pozwoływać i ten pan te listy od tego Schachtmeistera przeczytał, dość który ma dni i sobie siednuł chwiłke i popisał temu p. Schachtmeistrowi narachował pieniądze i powiedział: Jakób to dostanie w Gostyniu wypłacone, bo jesce ze mnom tam będzie musiał iść. I to my szli do tego Gostynia oboje. I ja to już zem nie móg tego czasu doczekać dość ja dostane ty wypłaty. I kiedy my do tego hotelu zasli, to ten pan wycięgnuł ze swojej portmanejki i mi dał dwanaście marek. Więc zem od radości, to ani do domu nie móg trafić, bo mój ojciec to jeno od torfu kręcenia tylko pięć talarów przyniósł na tydzień. I jesce też musze napisać, ze zem mu dziękuje ładnie mówił, gdy zem te 4 talary dostał. I kiedy zem matce te cztery talary na stół położył, to matce by wnet dechu brakowało. I ja mówie: Co mnie JWP Stablewski też ukrzywdził, to zem tyle więcy zarobił. I to też już znowu matka z ojcem posła do miasta i też kupili temu młodszemu bratu ubranie…
Nadesła znowu sobota, to już zem był znowu tam po tego pana, który miał z Poznania do nas przyjechać, posłany. I kiedy mi ten pan Lindeman znowu kazał po tego pana iść, to znowu zem mu to praktycznie musiał najprzód przywitanie tego pana pokazać. I on mi mówi, ze jesce śmieli i weseli mam mu w oczy wejrzeć. – Na więc biegaj. Kiedy zem tam na ten dworzec posed, to już zem czytał, ze ten pociąg z Leszna to ma 30 minut zapóźnienia. To zem też tak czekał i zem sie też przyglądał tym tam wywieszonym i poprzylepianym na ścianach planom, ale zem też sie nie mógł zrozumieć. I to zem sie spytał jednego pana, który na ten sam pociąg czekał, aby mi ten plan wyjaśniuł. I ten pan to tak był rzetelny i to mi zaraz tak wiele napokazywał. Ten pan mi najprzód te mape pokazał, potem te droge kolejową, który nomer ta droga ma, to mam najprzód na mapie, a potem na tym planie odszukać. […] I już ten pociąg z Leszna nadesed i ja to zem sie postawił koło ty budki, co ten urzędnik biletki ludziom naględowal i odbierał. I już też ten mój pan z Poznania, którego zem oczekiwał sie dał widzieć. I ja zem mu to pozdrowienie i te prośbe tak wypełnił jak mi było kazane, a ten pan zaraz mi dał swój kuferek do niesienia i my szli do naszy pracy. I kiedy my przechodzili koło zamku pana Schulca to mi sie pytał: Kto tu mieszka? Ja mówie: Pan Schulc, ten co buduje szosy tu po tych okolicach. I to nie był ten sam pan co zeszłego tygodnia, jeno inny, ale też Niemiec. I kiedy my też tam zasli do ty drogi, co szła do Daleszyna, to tam stojały dwie Boże Męki. A on mówi do mnie: Na co tu stoją te dwa krucyfiksy? – A ja mówie: Na pamiątke. – Na jaką? – Bo tutaj zabili właściciela tego zamku, co go tam widać. – A kto go zabił? – Ja mówie: Zbójniki. I potem to mówi: Jak długo jesce musimy iść? – Ja mówie: 15 minut to my tam już są. […] I mnie to też zaraz tam wypłacił i mówi: ze zem go usłuchał, to mi te obiecane 25 fenigów też dziennie wypłaci, i zem dostał 13 marek 50 fenigów. […] I kiedy już ta sprawa była była zakończona, to ten pan Schachtmeister Lindeman mówi: No Jakób, to bierz kuferek. A ten pan z Poznania to mówi: To jest też prawy Jakób, jak mi sie na dworcu przedstawił tak śmiało, to aż zem sie zląk. I ja zem sed z tym kuferkiem naprzód, a ten pan Schachtmeister Lindeman to sed z tym panem z Poznania powoli za mnom. I kiedy sie oba pożegnali to na mnie zagwizdnął, ze mam zaczekać. I kiedy zem na niego zaczekał to on mówi: ze możemy iść wolno. I gdy my w drodze byli, to mi ten pan mówił, ze mnie pan Lindeman pochwaluł, ze sie dobrze ucze i skoro sie tak dali będe uczył, to sie wnet po niemiecku naucze i to mi sie przyda na przyszłość. I mam tak dali pracować i kiedy będe starszy to mam na ochotnika do wojska wstąpić i zostać służyć. A ja mówie, ze ci co tu przy wojsku byli to sobie narzykajom, ze tak źle jest. A ten pan mówi, ze nieprawda, kto jest posłuszny to i bardzo dobrze ma przy wojsku […] A ja to zem też temu panu asystował, bo zem miał nadzieje, ze może mi z jakie 50 fenigów piwnego da. I kiedy my do tego hotelu zasli, to już zem sed naprzód i zaraz temu panu drzwi otwar, i kiedy on wsed, to ja za nim. I kiedy ja zem ten kuferek położył na krześle to mówi: Zaczekaj jeno, i wyciągnuł ze swoi potmanejki 2 marki i mi je dał […].
I kiedy zem do domu przysed to zem mówił do matki: Ale dzisiaj to zem więcy do domu przyniósł jak ojciec. I tak sie stało, bo mój ojciec to jeno przyniósł 15 marek, a ja 15 marek i 50 fenigów. Ale w tym naszym domie to sie też żaden fenig nie mógł uchować, bo wciąż brakowało.
I znowu my tam pracowali cały tydzień. I już w piątek gdy zem posed na poczte to mi też było powiedziane, ze tam mam memu majstrowi powiedzieć, ze on ma sam tam przyść, bo nadesły pieniądze i list, to zem temu majstrowi powiedział. I to już tam ten list z Poznania nadesed, ze już ta praca tam ma być w sobote zakończona, jeno jeden tam ma zostać i ten szlam ładnie poplanować. Ale tym ludziom to też mało na tem zależało, bo to byli sami gospodarze i córki gospodarskie. To już w sobote to nas ten pan Schachtmeister Lindeman powypłacał i mnie to powiedział, ze ja tu mam dali pracować i te ziemie równać. Ja mówie: dobrze. I już my te wszystkie narzędzia pobrali i zanieśli do Gostynia, to sie z nami majster pożegnał i pojechał sobie. To już dla nas też ten tydzień był skończony. I ja zem ten tydzień to dostał po dwie marki wypłacone. I w sobote to też tam te chłopy posli do gościńca, to na mnie wołali, ze mam dać na kwarte wódki, ze oni na mnie robili, a ja to zem jeno po psiech zberach latał, ze zem jeno mondrym pyskiem swoje pieniądze zarobił, a ja to sobie posed swoją drogą i oni mogli gadać co chcieli. Ale ze ja tam miał jesce dłuży pracować to oni wcale nie wiedzieli.
I na nowy tydzień to zem sam tam pracował. I ci ludzie co tam przychodzili to sie ze mnie śmieli, ze ja zem jest głupi, ze za to nic nie dostane i tak dali, a ja zem sobie nie dał nic powiedzieć jeno zem ten rozkaz wypełnił, co mi był nakazany. I już w sobote to koło wpół do jedenasty to jakiś nieznany pan tam przysed i mówi do mnie: Mojn. Ja mówie: Mojn Herr. I on mówi: Jakób Wojciechowski? Ja mówie: Tak. Pracowaliście wszystkie dnie? – Tak, zem mu odpowiedział. I ten pan wyciągnoł list ze skórzany torebki i tam zem swoje nazwisko podpisał. I ten pan mi wypłacił 12 marek […].
I tak samo pracuje dali na nowy tydzień. I już około połednia to sie tam jeden z łopatom i kuferkiem na plecach ku mnie udaje i pijany, ze ledwie móg na nogach stać. I kiedy do mnie przysed to mówi: Dobry dzień, Jakób. I ja zdziwiony mówie: Dobry dzień – I kiedy on swój kuferek położył to mówi: Jakób, ja cie mam pracować nauczyć, tyś jesce jest młody. To dzisiaj zrobiemy wieczór, ta praca nam jest otaksowana na trzy tygodnie, ten pan, co tu był w sobote to ją tak otaksował. I ja zem koło niego usiad i my sie oboje mondowali. Aż koło wieczora to mój kolega już wytrzeźwiał i mówi, ze sie nazywa Karl Millich i on tu będzie tak długo, aż sie ta praca nie skończy, ale sie mamy tyle starać co ją przez 3 tygodnie wykończymy. I potem to my sli oba jemu w gościńcu kwatere zrobić i zem sobie sed do domu. I on mówi: Jakub, jutro to tu o siódmy sie staw. Ja mówie: Dobrze.
I już na drugi dzień to my tam też zaczyni dali pracować, ale my sobie tam rękawów nie powyrywali. I my tak sie musieli starać, aby tego pana, co nam te prace otaksował nie zahańbić. I ten kolega to był Niemiec i on też już mnie nauczał co to dyscyplina jest. I mówi, ze jak na przyszłość będę miał z moimi dozorcami do czynienia i on mówi ze jest źle zrobione, to nie śmiem na to nic mówić. I ze nie śmiem sie nikomu, co mają moc nade mnom odmówić. I to on mi takie przykłady dawał, aby ty dyscypliny sie nauczyć. I dnia jednego to też tam było tak mocno gorąco i tam też te Polaki z Galicji, to w tem gorącu pracowali w swoich długich drelichowych palitotach i w barankowych zimowych czapkach. I kiedy oni koło nas przechodzili to ten Millich mówi, ze sie ich mam spytać czemu oni tych długich mantli nie zrzucom. I ja to ich sie spytał po polsku. To oni mówili, ze oni sie nas nie pytają, czymu my sie zewlekli aż do koszuli. I to my sie dziwili, jak ten naród może tam tak pracować w takiem grubem obliczyniu.
I już w piątek to dostał Millich pocztówke, ze w sobote to mamy osobiście iść na poczte i sie tam mozemy podpisać, ze my te wypłate odebrali. I już w sobote to my koło 11 godziny już po kanale sli do Gostynia na poczte. I już o dwunasty to my te naszą wypłate dostali wypłaconom i to my sli po kanale ku domowi. I już kiedy powietrze było czyste to my sie zaraz udali do domu. I na pańskiem to jesce ani podwieczorku nie robili, to ja już zem był w domu. I tam to te dziewczyny zarabiały po 70 fenigów na dzień, od czwarty do ósmy wieczorem. I przez poczte to zem też zawdy otrzymał 12 marek tygodniówki.
I na nowy tydzień to już miał tam znowu jeden przyjechać. I kiedy my po niego zasli, to my ten kanał mierzyli od Gostynia aż do Kunowa i potem aż do Szczodrochowa. To my sobie ten dzień żmudzili tak, ze my do naszy pracy nie przyszli. […] I kiedy my to wymierzanie ukończyli to my tego pana odprowadzili na kolij, bo on miał ze sobom te tablice i te narzędzia do ustawiania lornetków. I to my temu panu zanieśli na kolij i oddali na wagon transportowy, co zaraz z naszym panem sed razem. I on mówił, ze sie mamy postarać, co ten tydzień będemy z tą pracą tak daleko, ze już będzie skończona.Ale Millich to mówi, ze my sobie tyle żmudzili. I już ten pan mówi, ze mamy robić więcy godzin, co te prace wykończemy. A Millich to mówi: To musimy co dzień dwie godziny dłuży robić. – To róbcie. Więc my też co dzień dwie godziny dłuży pracowali, ale my nie potrzebowali pracować, bo my te prace już i tak mogli wykończyć…
I moja matka to też musiała chodzić sześć dni na pańskie odrobić za to, ze nam J. W. P. Stablewski na swoją rolę gnój wzion, co my na jego ziemi też mogli ziemniaki sadzić. I przy tych kobietach to nie był ten włodarz co tak klon, jeno jeden drugi co tam był na łaskawym chlebie. On sobie dał tam przez nieostrożność ręke urwać, przez to został włodarzem i miał jeno te drugom partyją pod sobą. Ale on tak klunć nie umiał jak ten pierwszy włodarz.
A na niedziele to już wyprawiał J. W. P. Stablewski winiec dla swoich ludzi. I to już po nieszporach to sie tam pozbierali wnet wszyscy przez wyjątku. I stelmach to grał na dudach, a Tomek owczarza na skrzypcach. I to sie tam wybrali przed zamek J. W. P. Stablewskiego. I tam to sie też Jagna temu J. W. P. Stablewskiemu przedstawiła z tym ładnie ustrojonym wincem i upadła J. W. P. Stablewskiemu do nóg i oddała mu ten winiec. I on im też pewnie cokolwiek za to dał, ale przytwierdzić tego nie moge. I potem też my sie udali do stodoły na bojewice i tam sie też ten taniec zaczon. To tam tańczyli młodzi i starzy, wielcy i mali. I ja to zem też tam posed i zem też tam tańczył z mojemi równemi dziewczynami. Chociaż my sobie jeden drugiemu po plecach deptali, ale to tak źle nie było. I ten winiec to sie odprawił tam w ty stodole, gdzie była zwieziona pszenica. I to sie też ze mnie śmiali, ze sie nie boje dziewczyny. I już w ciemnom noc to sie ta zabawa skończyła. To te dziewczyny zaśpiewały polską piosenke: „Czas do domu czas” i sie ten winiec tam zakończył.
A już na poniedziałek, to zem też znowu dali pracował przy tym kanale. I mój kolega Millich to też dopiero mi sie wstawił około połednia. – Mówił do mnie: Dobry dzień. – I mówi dali: Jakób dzisiaj to sobie zrobiemy jasny poniedziałek. I tak my też zrobieli, bo już ostatni tydzień my tam pracowali, a ta praca to nam musiała na cały tydzień wystarczyć. To ja zem też już zawdy około czwarty sed przez Góry kunowskie zaraz do domu. I tak jak zem już pisał, ze moja matka miała miała za gnój odrobić, to też tam te dnie pracowała, ale jej też ta praca bardzo ciężko przysła, bo już znowu w ciąży chodziła, to ja zem też zawdy posed i ją wyręczył. To ona posła do domu i ja za niom pracował aż do ósmy wieczór. I tam te niewiasty to były wnet jedna, jak i druga w ciąży, bo ta maluśka wioska Tworzymirki to zawdy wydawała dobre owoce, bo zawdy co rok to sie z jakie 15 dzieci urodziło. I te niewiasty, co ich mężowie pozostawiali i te wnet maluśkie dzieci dostawały. I to tam też te dziewczyny to pracowały w jedny gromadzie, a te niewiasty to w drugi gromadzie. I razu jednego to ten włodarz, to zaczon ze mnom po niemiecku rozmawiać, chciał on wiedzieć dość ja już zem sie nauczył. I to ja zem sie też tyle mu sie zdomóg ze zem móg sie tak na każde pytanie zdomóc, jak sie należało. – I to on już do tych kobiet mówi: Maćkowa to z niego żadny pociechy mieć nie będzie. Skorno on we świat wyjedzie, to już sie nie powróci, to sie stanie Niemcem. I to sie tak dali nade mną radzili. I takzem też ten cały tydzień te matke wyręczał, jak zem jeno móg. I w piątek to mi sie J. W. P. Stablewski spytał, zeli mi sie dłuży, ze tu zawdy przyde. Ja zem zaraz stanuł i śmiało na niego wejrzał i mówie: Nie, mi sie nie dłuży, ale jeno matke zem przysed wyręczyć, a onemu sie to nie widziało, ze zem stanuł i śmiało na niego wejrzał, to mówi do włodarza: To jesce raz będzie mądrala. – A ja jesce stojał, a ten J. Pan mówi: To rób dali. – Tozem znowu dopiero dali pracował.
A już w sobote to my te naszą prace zakończyli i już około dziewiąty to my byli w Gostyniu i tam ta nasza wypłata miała już być. Ale gdy my tam zasli to ten urzędnik pocztowy mówi, ze jeno dla Jakóba Wojciechowskiego pieniądze nadesły i to zem dostał 15 marek przysłane, bo nam były godziny jesce porachowane, ze my mieli codzień zrobić. I już my tam sie nie bawili, bo mój kolega Millich to już tym połedniowym pociągiem odjeżdżał do Poznania. I to my sie pożegnali. I tak zem zakończył prace u kanału.
A już w niedziele to zem też sobie uszykował mój mieszek na plecy i troche żywności w niego to mi matka nakładła. I już 22 sierpnia to zem zaczon pracować na innem miejscu. I to zem szed do Gostynia, ale cudzym to zem nie powiedział, ze tam u Schulca będe pracował, bo oni by mi tak jeno tego zazdrościli. I już na drugi dzień, to my sli oba z ojcem razem. Mój ojciec pracował wtenczas na golskiem u kisu, bo tam kładli kis na wagony i dali go odsyłać w świat. To już za tworzymirskom drogą, to my sie z ojcem rozesli, ja szed do Gostynia przez Kunowo, a ojciec przez Daleszyn do Goli. I kiedy zem już do Gostynia zased to jesce było za rychło, to zem swój tłumok z pleców na dół wzion i czekał aż tak daleko będzie. I to już zem zrobił 9 kilometrów drogi. I kiedy sie też tam nas więcy nazbiegało, to weszli my na podwórze i czekali na pana Schulca. […] I po mały chwili, to wysed ten pan Schulc i mówi, ze mamy pobrać śpiczaki inne narzędzia i mamy iść do Małego Zalesia. Ale od Gostynia to było kawał drogi. I kiedy nam to wszystko rozkazał, ze mamy tam sie zameldować u pana majestra Bindemana, to my też z miejsca ruszyli. […] I już koło drugi to my tam zasli i my sie tam panu majstrowi Bindemanowi zameldowali. To on nam też zaraz mówił, ze mamy sobie iść i kwatery poszukać i jak ją wnet znajdziemy to mamy tu przyjść i pracować. Stancje szybko my znaleźli, nasze mieszki pokładli i odpoczyni i potem my do pracy posli. […] I na wieczór to my sie zaczyni z naszom gospodyniom godzić, to my sie tak ugodzili, żeby nam co dzień po dwa fonty ziemniaków ugotowała i co dzień po pół litra mleka dała. I to my sie tak ugodzili: litr mleka 10 fenigów, 1 font perek 5 fenigów i 5 fenigów dziennie za spanie. Więc ja już zem porachował, ze to wyniesie na 6 dni 1 marke 50 fenigów, to zem jej zaraz naprzód zapłacił […].
I kiedy my na drugi dzień do pracy posli i zem koło mego majstra przechodził, to mówie: Mojn, panie majster – I on mówi: Mojn. I do tych brukarzy, to zem też mówił mojn, bo to po większy części Niemcy byli i to im sie to podobało. I to też tam zem był na każde zawołanie. I ten mój majster, to też mnie tak wciąż próbował i to mi też takie zawdy pytania geograficzne stawiał i to też go to bardzo cieszyło, gdy ja mu sie na każde pytanie wnet mógł zdomóc. I to zem tam też jeno między Niemcami był, bo te Polaki co tam były zatrudnione, to te starom szose luzowali i mieli prace wnet sami przed sie. I też majster to mnie wszędzie posyłał, gdzie jeno była potrzeba to wołał: Jakób. I ja to też zem jemu był posłuszny i to mi tam też ta praca sie podobała […].
I tam zem pracował z tymi chłopami w tem Małem Zalesiu czternaście dni i tam zem dostał wypłacone na dzień 1 marke 50 fenigów. I już w sobote rano około ósmy to tam do nas przyjechał ten pan Schulc z Gostynia i mówi, ze musi też wziąć jesce kilku chłopów do Dalabusków. I to ja zem usłyszał i kiedy ten majster tych chłopów do tych Dalabusków wybierał, to ja mówie do tego majstra, żeby mnie też tam posłał, a on mówi, ze mam sie pana Schulca spytać. I ja zem zaraz śmiało poleciał do pana Schulca, mówił pozdrowienie i go poprosił, zeli i ja nie mogę do Dalabusków iść. A on mówi: Czemu nie. […] I tak zem opuścił Małe Zalesie.
I to my sie udali do swoich domów rodzinnych. Było nas czterech: Olejniczak z Wielkich Dalabusek, Grześkowiak z Małachowa, Włodarczak z Kunowa i moja osoba. I najprzód my sli przez Gostyń to te chłopy zakupiły też coś swoim dzieciom i ja to zem też kupił pare kaszoków i pare gryzek. I potem my sli na powrót do swoich domów rodzinnych to my przysli kawał w noc do domu. I mój ojciec to też tam był był prędzy jak ja. I na drugi dzień to zem sed do kościoła. I po obiedzie to tam też chłopaki zrobili muzyke u Kaczmarka w czworakach J. W. P. Stablewskiego, ale tam też drewnianych podłogów nie było jeno glina w izbie i to tam było ładnie piaskiem posypane w ty izbie. I ja to zem tam też sie posed przyglądać ty muzyczce, ale do tańca to zem odwagi nie miał, bo zem był za mały, a te dziewczyny to były wielkie, to zem jeno przyglądał. I gdy te chłopaki te dziewczyny do tańca brały, to sie te dziewczyny im upierały, gdyby nie miały ochoty iść to tego tańca, ale one były rade, ze je ze sini kto wyciugnuł. I też przy ty sposobności to sie też tam nieszczęście zdarzyło, bo kiedy Skotoza Junek brał do tańca kowalowom Jadwige, to ona sie też coś upierała, a on ją mocno uchwycił i przy ty sposobności to jej wyrwał rękaw od jaczki. To musiała iść do domu i innom jaczke oblec. I te dziewczyny to sie tam też tak w ty sieni ściskały i czekały aż je kto do tańca weźmie. I fornolowa Małgorzata to mówi do mnie: Dali Kuba, biegoj, tańcuj. I mnie to spokoju nie dały i mówiły, ze już do szkoły nie ide, to musze sie uczyć tańczyć. I sie ze mnie śmiały, ze sie dziewczyny boje. I ja to zem też te Małgorzate za ręke wzion i sie udał z niom do tańca, ale to była dziewczyna silna i wiele większa i gdy mnie do sie przy tym tańcu przycisnęła to zem ledwie nogami do ziemi mógł dosięgnąć. I na drugi kawałek to już zem miał więcy odwagi i ona mówi, ze mam na dudy uważać i tak nogami deptać raz, dwa, trzy, ale to tak lekko nie szło. I to zem sie jeno ty Małgorzaty trzymał, bo gdy mnie kto buchnoł, to zeby ona mnie nie przytrzymała to bym w kąt poleciał. I tak zem sie też tam ćwiczył aż do późny nocy.
Na drugi dzień to my posli tam do ty pracy nam nakazany. I gdy zem do tego majstra przystąpił, zdjon z głowy kapelusz i mówie śmiało to ranne niemieckie pozdrowienie i zem mu sie zameldował śmiało i wyraźnie. A on mówi do mnie skąd ja jest. Ja mówie z Tworzymirek. A on mówi: Są tam wszyscy tacy śmiali – a ja na niego jeno wejrzał. I mówi do mnie, ze mam sypać piasek między kamienie, co brukarze pokładli. I ja to zem zrobił. I już po mały chwili to mówi jak mi jest na imie. Ja mówie, ze Jakób. To mówi do mnie, zeli wiem, gdzie w Kunowie kowal mieszka. Ja mówie: Tak, tam ich mieszka dwóch, jeden sie nazywa Markowiak, a jeden Konieczny. No to pójdzies do Koniecznego i weźmiesz te spiczaki zaniesiesz i kazes mu zacieńczyć je i tak długo będziesz czekał aż będom skończone. I ja zem na niego śmiało wejrzał i te słowa powtórzył. A on mówi: Nein, do Markowiaka je mas zanieść, ja sie zmylił, dobrze ześ ten nakaz powtórzył, to biegaj. I ja zem te spiczoki wzion i sed z niemi do kowala Markowiaka.
I kiedy zem do kuźni zased to mówie śmiało: Dzień dobry panie majstrze. I on mi odpowiedział to pozdrowienie. I to już po mały chwili, to mi dał młotek do ręki: Teraz będemy żelazo do kupy szwajsować. I to on wzion dwa żelaza na kupe i jego żona to miała jeden młotek w ręce, a ja drugi i on te dwa żelaza położył na kupe i my je do kupy szwajsowali. I po mały chwili to znowu zaraz je do ognia włożył i kiedy były tak znowu gorące, to my znowu tak temi młotkami bili, co to żelazo było już w kupie. I to zem mu też cokolwiek pomóg zrobić. I kiedy zem nazad sie powrócił, to zem znowu robił swoją prace nakazanom. I tam nas było około 25 do kupy, to i ja tam zem miał zawdy jakieś drogi, bo ten majster to mnie raz tu, raz gdzieindzi posyłał […]
I na drugi wieczór to już do naszego ojca przysed list z jedny fabryki cukrowy, ze tam mogom na kampanie latoś przyjechać, ale niży lat 16 to nie przyjumują. I już tego samego dnia to ojciec przestał pracować u kisu na golskiem i pojachał z kilku chłopami na te fabryke cukrowom, a ja to zem dali też tam pracował. I po kilku tygodniach to już mój ojciec nam swój adres przysłał.
I razu jednego to ide od pracy, to już mi to też na drodze powiadali, ze zem dostał aż dwie siostry. Ale mnie to też to żadny uciechy nie robiło, bo zem mówił, ze te niewiniuntka tak jeno tu bendom mieć głód i biede, jak my do tego czasu. I już zem też tymczasem do izby wsed to tam była ta arkusiorka, którom my nazywali Drapieżnica i ona to mówi, ze mam siostre zobaczyć, bo jedna to już mi umarła. I były to te dziewczątka tak jednakowe, jakby je kto we forme ulał. I ja to mówie, ze to aby nędzy sie te niewiniuntka tutaj najedzom, tak jak my do tego czasu. I ta pani arkusiorka to mówi, ze mam na matke wyzywać, ze już sobie tyle dzieci ma nie sprowadzać, bo ja zem jest dość duży. I ja mówił, ze to mnie już całe lato trapiło, bo ojciec to sie zawdy we świat umknie, a zaś to by matka wszystkie siły wyczerpała. I już to ta pani arkusiora mówi, ze to jedno dziewczątko to nam żyć nie będzie i też zaraz po mały chwili je ochrzciła i dała jej imie Rozalja. I też to niewiniątko wnet ducha wyziewiło.
I już na sobote to zem przysed od pracy, to nas matka posłała po rozmaite sprawonki na te chrzciny, które sie też miały u nas wyprawiać. I do nas to też już przyszła ciotka z Dolska i ta matce usłużyła kilka dni, aż matka znowu mogła z łóżka wstać. I kiedy te chrzciny były, to ja zem tego dnia nie sed do kościoła, bo mnie ciotka jesce posłała po inne sprawonki, co zem jesce w sobote nie przyniósł. I to kiedy zem z tego Dolska przysed, to już zem też śniadania zjad i sobie z izby wysed, aby tym chrzesnym nie przeszkadzać. Za chrzesnego to był Kubera, a za chrzesną to Karczyńska. I ja zem sobie wysed z domu, to zem dopiero późno we wieczór sie powrócił. Byłem też aż w królewskim lesie i to zem sie tak z rozmaitemi myślami po ty przechadzce prowadzał. I kiedy zem do domu przysed, to już gości u nas nie było, to zem zjad kolacyją i posed do spania.
I po kilku dniach to zem też zaraz do ojca napisał, ze nam ma pieniędzy przysyłać, bo my sie tak tam wykostowali, ze już więcy nie mamy, ze jedno dziewczątko my musieli pochować, a drugiemu to chrzciny wyprawić. To sie mój ojciec pospieszył i na te cztery tygodnie to nam 2 talary przysłał. I na tym odcinku od karty płatniczy to było napisane, ze mamy list po niemiecku napisać, bo tam jest kilka Polaków, ale nikt nie może po polsku czytać. Więc zaraz tego samego wieczora to zem list do ojca sam napisał, co on sobie myśli, ze ci drudzy chłopi to już tyle pieniędzy naprzysyłali, a on to nam 2 talary jeno przysłał, czy sie nie boi Boga i tam dali […]. I tak my te biede gnietli dzień za dniem i jeden tydzień za drugim.
I już w jedne sobote to znowu do nas pan Schulc przejechał i mówi, że mamy wszystko pokłaść po obiedzie na wozy i w poniedziałek to musimy też wszyscy jachać za Rawicz, bo tam ta praca ma być prędzy skończona. To nam też ten majster wypłacił i mówił, ze w poniedziałek rano to już przed siódmom musimy być w Gostyniu. I tak my polecieli do dom. I już w niedziele to tam, gdy my z kościoła przysli to znowu tam chłopaki zrobiły muzyke i też zem tam posed patrzeć, ale jeno małom chwilke zem sie tam zabawił, bo my jesce mieli smutek, co nam ta nasza siostra Rozalja umarła. A ta druga siostra to dostała imie Jadwiga.
I już na drugi dzień to zem o czwarty wstał, zem sie umył i przeżegnał, zjad śniadanie, wzion mieszek na plecy i sed do Gostynia. I już w Kunowie to my na sie zaczekali, bo nas tam było trzech: Włodarczak, Dolata i moja osoba, to my szli do Gostynia. I już też dnie były krótkie, to my szli tam w ciemku. I kiedy my tam sie stawili, to my też małom chwilke zaczekali, to już ten pan Schulc wysed i mówi niemieckie pozdrowienie. I my mu to odpowiedzieli i on mówi, ze Włodarczak, Dolata i Wojciechowski to mają iść na Dalabuskie pola i gdzie jaki kamień trafiom, to mają go wykopać tak, ze będzie móg być rozstrzelony. I mnie to te małom chwilke sie to nie widziało, bo zem miał nadzieje, ze będe móg pociągiem jechać.
Ale razu jednego inny rozkaz przysed i gdy my już wychodzili, to woła tego Włodarczaka i mówi, ze ma wziąć kawałek papieru i zrobić rysunek, gdzie te kamienie leżą. A on mówi: Ja ist gut. I kiedy my już na drodze byli, to on mówi: Wszystko dobrze, ale ja mam mu rysunek zrobić, a pisać nie umiem. To ja mówie: O to sie nie bójcie, my już mu rysonek zrobiemy. I po drodze to my wstąpili też do gościńca i Włodarczak to swoj tłumoczek w domu zostawił i my sli dali na te pola. I też po małem bieganiu to już my na ty granicy dalabuski byli i tam to też leżał kamień przy kamieniu, to my je odkopowali i te mniejsze to do kupy kładli, tak, że my je mogli taksować. Ale już my też sobie sposób znaleźli i na drugi dzień to my też wzieni siekierke ze sobom i nascinali grubszych sosenków i zrobili z nich drągi. I my te kamienie jeno cokolwiek odkopali i już my go z ziemi łatwi wydostali i to nam bardzo spieszyło, to my sie dość nie namęczyli, a wiele zrobili.
I już około piątku to ten Włodarczak przyniósł też papier i ołówek i my sie też radzili jak te rysonki mamy robić. Więc Włodarczak to mi kazał najprzód te granice J. W. P. Stablewskiego określić, a potem las królewski i ten las tego pana Dalabuskiego i jego smętarz i ten stawek, gdzie w nim były owce myte i potem ten drugi las. I to my te znaczne miejsca popisali i dość kamieni na każdy kupie było, to my je pisali 2 metry kw. i mnij więcy, rozmaicie. I ten pierwszy tydzień to do nas pan Schulc nie przyjechał, to tam ten Włodarczak po te pieniądze zased i ten rysunek tam ten pan Schulc otrzymał. I na poniedziałek to my już znowu nowy rysonek zrobili, co miał być na nowy tydzień. I już na drugi tydzień to nasz pracodawca ten pan Schulc nas tam odwiedził i najprzód to chciał ten jego rysonek zobaczyć, kiedy do nas przyjechał i to pozdrowienie powiedział. I ten rysunek to zaraz mu ten Włodarczak do ręki dał. I on sie też go z tego rysunku wypytuje, ale ten Włodarczak to sie z nim nie móg zrozumieć i tak sie tłumaczy, jak może i mu wszytsko pokazuje rękami, gdzie te kamienie leżały, ale ten pan Schulc to mówi: Ja tu na papierze to chce widzieć, nie gdzie wy mi pokazujecie. Ale sie nie mogli obaj zrozumieć i ten pan Schulc mówi: Czy to jest nie wasze pismo? A on mówi, ze nie. A mnie to już sie zimno i gorąco robiło, bo ja zem mu wszystko pokazał co jest tam napisane. I ten mówi, ze Jakób ten rysunek robił. I mnie ten pan Schulc zaraz zawołał i ja zem mu to wszystko wyjaśnił. Ale on mówi, ze ten rysunek to nie jest tak zrobiony, jak ma być, każda mapa to jest pisana von Norden. Więc, gdzie jest północ? Ja mówie: Tu – i palcem na to wskazuje. A on mówi: No also czemu ześ tego zetla tak nie wypisał? I ja sie też zahańbił i mówie: Na drugi raz, to zrobie lepi – Nu to sobie też tego życze i ćwicz się póty, jak ześ jest młody, bo gdy będziesz starszy to będzie za późno. I dał mi ten kawałek papieru i mówi, ze mam na drugi raz sie poprawić. I już zaraz nam na tem polu wypłacił te nasze zapracowane pieniędze.
I kiedy ześmy też do domu sli, to my też zawdy kawał drewna z lasu do domu przynieśli. I w niedziele to gdy my z kościoła przysli, to my zaczyni krąga kulać na uganiane. Jedna partyja gnała do Dolska, a druga do Kunowa. To my sie tam tak zabawili zawdy wnet każdom niedziele krągiem albo muzykom. I też na drugi dzień, to my znowy poszli do naszy pracy. To my też tam taki wielki kamień napotkali, ze on miał kilka metrów kwadratowych, to my sie tam wnet kilka dni zabawili z nim. I tam my też mieli zaufanie, ze może my tam znajdemy jakie pieniądze pod nim, ale niestety tam nic nie było schowane, tak jak na tworzymirskim polu, co tam wykopali pieniądze. I kiedy już zem na te myślą przysed, to też zaraz napisze, ze kiedy na gruncie J. W. P. Stablewskiego sosny rudowali, to tam też znajdli polskie pieniądze i te koprowine to rozdali dzieciom do bawienia. I mnie sie też dostał polski pieniądz; był to jesce z polskim orłem na jedny stronie i róg lunia i na drugi stronie to było napisane: tzry grosze polskie. To trzy to nie było tak pisane, jak my sie w szkole uczyli, jeno tak „3”, i ja ten polski pieniądz kilka lat przy sie nosił, ale niestety mi sie też raz zgubił.
I już nadchodziła zima. Dnie sie robiły coraz krótsze. I jednego razu to znowu do nas tam pan Schulc przyjechał i najprzód mnie zawołał i mówi, ze mam mu rysonek pokazać. I kiedy zem mu go pokazał to zaraz mówi: Co tu jest pisane? Ja mówie: 10 kw. mtr. A on mówi: To jest jeno jeden kamień? – Tak – I to mnie zaraz wzion na swoją kuczke i mówi, ze mam mu ten kamień pokazać. I kiedy my tam zajechali, to on mówi, ze to jest więcy jak dziesięć metrów kwadratowych […]. I to już sie do mnie ten Dolata odezwał i mówi: Ty pewnie wnet to zaufanie Włodarczakowi odbierzesz. I temu Włodarczakowi to też nie było w nos, ze ten pan Schulc mnie ze sobom wzion, aby mu te prace pokazać. I kiedy my sie tak już daleko ujednali, to my też sobie dali czasu do ty pracy. I w tym lasku to tam też było bardzo wiele dzikich królików, to my sie też dali do pracy i my kilka ich wykopali, tak ze my mieli na kolacyją. I to zem też zawdy z moim młodszym bratem je obdzierał, tak, ze my nie raz sobie zjedli do perek.
A już też nadesed grudzień i ten nasz pan Schulc mówi, ze musimy wnet te prace pewnie przestać, bo pewnie nam śnieg nie da dali pracować. I zem z nim też pochodził i te wyrodowane kamienie zem mu pokazywał. I potem do nas mówił, ze mamy robić aż śnieg nie spadnie i nam dał nadzieje, ze już może w marcu mozemy zacząć na nowo pracować […]. I ten pan Schulc to mi też ładne poświadczenie wypisał, zem u niego pracował i jest ze mnie zadowolony i w pracy zem sie dobrze sprawował – pieczęć i podpis.
A kiedy zem był w doma, to też sie to mojej matce nie widziało, to już my sie też zaczyni umawiać […]. I tak kilka razy to aż mi sie niemiło zrobiło i to zem sie też kilka razy udał za pracom, aby chociaż jeno tyle sobie znaleźć, co bym sie jeno z domu móg umknąć. I to zem sed za Gostyń z jednego dworu na drugi, ale gdzie zem sie zapytał, to jeno oni brali na kontrakt. I na niektórych miejscach to zem dłuższy czas musiał czekać aż mi było powiedzane tak lub nie […].
I też już wnet nastąpił ten nowy rok, co my pisali 1899, i ja miałem nadzieje, ze już sie wnet gdziekolwiek praca ruszy. I też nasz ojciec to sie znowu zdomóg i nam 2 talary przysłał i pisał, ze jest koło Berlina na cegielni i ze na lato po Wielkanocy, to tam mam do niego przyjechać, więc już jedne nadzieje miałem, ze sie matce z oczu umkne […].
Było to tydzień po Nowym Roku, to też niespodzianie do nas przyjechał jeden gospodarz z Henginek i sie pyta, czy ojciec jest w domu, ale matka mówi, ze nie, jest we świecie i: czego wy żądacie. – On mówi: Ja zem słyszał, ze wy macie chłopca co ze szkoły wysed. – Ja mówie: To ja jestem. – I sie pyta, czy moja matka mnie chce dać na służbe. Matka mówi: Tak, zeli mu dacie 40 talarów zasług. Ale on zaraz mówi, ze takiego drugiego parobka nie chce, bo on jeno do bydła potrzebujue. A ja mówie: Tani nie moge sobie czasu zmudzić. Ale my sie tak daleko ugodzili, ze zem miał u niego tak długo tak długo pracować aż sobie innego pasterza do bydła nie znajdzie. I ja mówie: Tak, ale jakie mi wynagrodzenie tygodniowe dacie? Ale on nie wiedział co podać, to ja mówie: Na talara to krzywdy nie macie. Ale jemu to sie też dość widziało i mówił, ze jadło też dość kosztuje. Ale ja mówie: Przecież wiecie, ze to jeno jest chwilowo, ze mi każdego czasu możecie kazać iść sobie do domu […]. To sobie musimy te ugode pisemnie zrobić. I poszukałem kawałek papieru i pióra, i atramentu, i mówie: To napiszcie te ugode. Ale on to mówi: Tyś jest młodszy i masz lekciejsą ręke, to pisz ty. Ale ja sie nie gapił i zem zaraz zaczon pisać jak następuje: Tworzymirki dnia 8 stycznia 1899. Z dniem dzisiejszym została ułożona ugoda między pracodawcom panem Marcinkowskim i pracobiorcom Jakóbem Wojciechowskim. Wynagrodzenie wynosi dla J. W. 3. marki tygodniowo. Wymówienie pracy może każdego dnia z obóch stron nastąpić.
I to zem też przeczytał i mówie, ze ma podpisać. Ale on do tego podpisu to dłuższy czasu potrzebował niż ja do ty cały ugody pisania. I potem zem sie zabrał, pokład moje manatki do miecha i sie pożegnał z matką, bratem i tą małom siostrom. I potem my sie ruszyli z miejsca i jechali przez Gaj, Małachowo aż do tych Henginek …
I kiedy my przed wrota nadjechali to zem zaraz z woza zesed, a tymczasem już ich służąca wrota otwarła. I ja zem też zaraz tam do tego domu wsed i mówił śmiało: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, i to mi ta gospodyni odpowiedziała: Na wieki wieków amen. Potem to ten gospodarz już konie wyprząg i też do izby przysed. I to my obiad zjedli i potem my sie udali do dzieła. Ja sie pytam, gdzie mam swoje manatki położyć. A on mówi, ze we chlewie jest moja szafa. I to zem też zaraz z tym miechem te swoje manatki do ty szafy włożył i my posli do sieczkarni sieczke rżnąć. Tam rżnęli sieczke maszyną konną […]. Był to gospodarz dość bogaty, miał on: 16 sztuk bydła, 3 konie, 4 świnie. I dzieci to jesce nie mieli, chociaż już byli kilka lat żyniaci. I dom to mieli ładny z cegły murowany, stodoła i chlewy to były w lepianke, ale wychodka to tam też nie mieli, to my sie tak jedno przed drugim kryli. I ty służący to było imie Agata, była to dziewczyna mała, ale taka upasiona, ze jej zaledwie oczy było widać. Ale drzewo to też sobie sama musiała rąbać i ja to tego zem nie móg widzieć, jak ona tak nieszykownie to drzewo rąbała i za każdem cięciem to oczy zamkła, gdy siekierom na drewno cina. I ja zem sie temu nie móg napatrzeć i raz to mówie do ni, ze ma tą siekierom zawdy szagą ciąć, ale to zem jej nauczyć nie móg, to zem jej sam tego drzewa narąbał i mówie, ze już tak ci ledwie oczy widać, a jak je jesce zamknies, to przecież nic trafić nie mozes i już my sie oboje zaczyni umawiać. Ale ten nasz pracodawca to sie też z nas jeno śmiał, gdy my sie oboje umawiali. I tam to ta cała gospodarka to tak pomału szła: nie dziś, to jutro. I ja zem też sie tam wnet przyzwyczaił […].
I tam ta praca to też tak mi licho od ręki odchodziła. Jednego razu to my z tym moim gospodarzem posli do szopy i ja mówie: My te klafty poprzerzyniamy, to sie będom lepi rąbać i tak zem też tego gospodarza do tego naganiał, ze już mu ty pracy zadość było i przy kolacji to sie uzalał, ze ja go do roboty naganiam i mówi, ze on by u mnie za parobka nie chciał być. A mnie to sie nie podobało, gdy tak sie kto po mału uwija koło pracy […]. A do kościoła to ani ja, ani Agata to my nie sli, bo zawdy nasz gospodarz i jego żona jachali na wielkie nabożeństwo do Dolska. To ja zem też pomóg ty Agacie z pompy do bydła pozanosić. I gdy my inwentarz poodpasali, to zem sobie usiadł na stołku od dojenia krów i zem sobie też przeczytał modlitwe kościelną. Agata to nie miała czasu do tego, bo ona znowu obiad gotowała i starała sie, aby był gotowy, niż państwo z kościoła sie powróci. A tam z ty wioski to każdy jeden gospodarz jachał do kościoła bo tam sami jeno gospodarze mieszkali, a na komornem to tam w ty wiosce nie było nikogo, jeno sami gospodarze, a jeden był bogatszy, jak drugi.
Dnia to też jednego tam do mnie przysed mój brat młodszy i sie pytał czy ja zem jest zdrowy, bo tam ktoś matce powiada, ze ja jestem chory. Ale ta okazyja była inna. Matka to jeno chciała ode mnie te talaray dostać, co zem do tego czasu zarobił i ja też zaraz zmiarkowałem i te 4 talary mu dałem i mówiłem, ze już tu ma nie przychodzić, bo ja wnet do domu przyjde, bo gospodarz mówi, ze wnet dostanie parobka innego, jeno ze szkoły wyjdzie.
I też na niedziele to tam sie też na wsi dała słyszeć muzyka i już Agata mówi: Kuba, dzisiaj pójdemy na muzyke. A ja mówie: Jak mi dasz pieniędzy, to tak. A ona mówi: Ty więcy zarobisz jak ja. Ja mówie: Ja dałem wszystkie do matki, to nie mam ani feniga. A ona mówi, ze to jeno kosztuje 25 fenigów. Ale zem sie do tego namówić nie dał i zem na te muzyke nie chciał iść. I już ten gospodarz to mówi, ze mam iść na muzyke z Agatom. Ja mówie: ze nie mam pieniędzy i ten gospodarz to mówi, ze on mi da, ale mam iść i mi dał 50 fenigów […]. I gdy zem tam na te muzyke posed, to zem sie też popatrzał, to tam też te same były obyczaje co w Tworzymirkach. I potem zem też zapłacił te 25 fenigów tym graczom, był to duda i skrzypek i to zem też sie tam do tego tańca dał […]. Ale tam na ty muzyce to też te gospodarskie synowie jeno z tymi gospodarskimi córkami tańczyli, a my znowu z temi służącemi dziewczynami. I to my sie tam rozbijali tak, jak kto który umiał.
I kiedy sie ta muzyka ukończyła to my też szli do domu. Ale nasz gospodarz to nam zrobił na psote i te uliczke nam tak drewnem podstawił, ze ja zem jej nie móg otworzyć. To zem musiał przez wrota przechodzić, to mnie Agata musiała podsadzić, co zem przez nie przelaz. I kiedy zem był na podwórku to mówie: Teraz mozes też tak przez wrota przechodzić jak ja. A ona mówi, ze jej mam otworzyć, bo jak nie to mi ślipie wydrapie. A nasz gospodarz to sie tajnie temu przyglądał. I już na drugi dzień to sie ze mnie śmiał, ze zem sie Agaty bojał i ze zem jej otworzył […].
Tam to sie też te gospodarze wszyscy wnet prawowali, to jeden drugiego obelżył, to inny drugiemu za daleko w granice wsed, zaś nasz sąsiad to sie znowu skarzył ze swoim panem ojcem. Ten ojciec był u niego na wymierze i sobie wypisał, kiedy swemu zięciowi gospodarstwo zapisywał, furmanke do kościoła, to go ten zięć do kościoła zawióz, a z kościoła to musiał piechty iść do domu. Zaś jeden sie znowu skarżył, ze jego babusi sąsiad czarownica mówił itd.
I też już nadesło lato i do mego pracodawcy to też przyleciały bociany napowrót, bo na jego stodole to miały swoje gniazdo, i też już sie zbliżały Święta Wielkanocne. I już też przysła jedna niewiasta do nas i zameldowała, ze już jej synek ze szkoły wyjdzie na drugi tydzień, to już go tu przyprowadzi. I to już też mi Agata zaraz powiedziała, ze już na drugi tydzień sie musze tu wynosić, bo nowy parobek przydzie […]. I już na drugi tydzieńto ten nowy parobek tam przysed, ale też jeno był cokolwiek mniejszy ode mnie, ale blady bardzo i zmienił mnie we wielki czwartek 30 marca 1899 roku […]. I tak zem opuścił te prace, co zem miał w Księginkach […].
A we wielki piątek to zem posed na nieszpory, a w sobote to zem już ze święconką nie sed, jeno mój młodszy brat Staś. A w niedziele to my już rychło sli do kościoła, bo tam było też mówione, ze prawie jak słońce wschodzi to sie w nim święty Baranek przewraca. I też zem sie temu przyglądał, ale Baranek w słońcu to sie musiał nie przewracać, bo my nic nie widzieli, a prawie procesyja sła koło Kościoła, gdy słońce wschodziło. I to przy ty procesyi to też tam strzelali z leworwerów, z pistoletów, z moździerzy, aż sie ziemia trzęsła […].
A kiedy my sli na drugi dzień do kościoła, to ja też tym kolegom gadał, ze w Nówcu to te co biedniejsze dzieci to idom po dengusie. Ale tu w Tworzymirkach to tych obyczajów nie było, zeby te biedne dzieci sły po dengusie.
A w drugie święto to my uraili, aby też tam niedźwiedzia ustroić, bo tam takie były też obyczaje. Dorosłych parobków to w naszy wiosce nie było, bo poodjeżdżali wszyscy do Westfalji, więc jeno my niedorostki tych obyczajów nie chcieli zagubić. I to my posli do stodoły kuberowy i tam my sie też naradzali za co kto ma być. I mnie też tam osądzili, ze mam być za niedźwiedzia i już mnie w słome poowijali i uwiązali na łańcuchu […]. I też nawet przez zamek Jaśnie Wielmożnego Pana Stablewskiego my posli i tam my też coś jajów dostali. I też na ty wsi to my też rozmaite głupoty robili tak jak w innych latach. I kiedy my też sie powrócili, to my też coś tych jajów zabrali, ze każdy miał około 20 […]. I cieszyli my sie aż do ciemna nocy. I ja to zem też tam zaśpiewał wiwata takiego: „Ach jeno ja do lat dorosne, to dostane dziewce młode” i tak dali. I jak sie ta zabawa ukończyła to zem sobie posed do domu. Była to moja ostatnia zabawa w moi kochany ojczysty krainie…
Fragment książki: Jakub Wojciechowski, Życiorys własny robotnika, Poznań 1930.